– Więc tak długo to potrwa? A co ze śmigłowcem?
– Nieźle sobie radziłaś, ale Esteban jest za blisko. Musimy zawrócić i skierować się na północ. Tutaj wzgórza są zbyt skaliste, śmigłowiec nie miałby gdzie wylądować. – Ułożył Josie w zawiniątku i pomógł Bess zawiązać koc. – Dlatego ustaliłem miejsce spotkania niecałe pięćdziesiąt kilometrów stąd. Kiedy tylko opuścimy te wzgórza, ściągnę samolot.
Mówił to z taką pewnością siebie, a przy tym tak nonszalancko. Po raz pierwszy Bess dopuściła do siebie cień nadziei. Nigdy do końca jej nie straciła, ale teraz dostrzegała światełko w głębi tunelu.
I już nie była sama.
– W takim razie na co czekamy?
Ominęła go i ruszyła do wyjścia z groty. Kaldak podniósł brwi i podążył za nią.
– Najwyraźniej na mnie.
6.
Szczury.
Esteban zerwał się z pryczy.
– Nie!
Ani śladu szczurów. To tylko koszmar. Esteban był zlany potem, cały się trząsł. W nozdrzach czuł zapach śmieci i zgnilizny.
Czemu te szczury nie zostawią go w spokoju?
Wstał i nago podszedł do miednicy z wodą, żeby spryskać sobie twarz. Szczury już od bardzo dawna go nie prześladowały. Coś musi się za tym kryć.
Ta cała Grady. Koszmar najpierw wrócił następnej nocy po jej ucieczce z Kaldakiem. Kiedy on wreszcie znajdzie i zabije tę babę, szczury pierzchną do swoich nor.
Podszedł do płachty namiotu i zapatrzył się w mrok. Gdzieś tam kryła się Bess Grady. Blisko. Instynkt rzadko go zawodził, gdy ofiara znajdowała się w pobliżu.
Do diabła z ciemnościami. Nie może zwlekać do świtu.
– Pobudka, Perez! – krzyknął, wciągając ubranie. – Obudź ludzi. Za dziesięć minut wyruszamy.
– Możemy się tu zatrzymać i parę minut odpocząć. – Kaldak zrzucił plecak. – Lepiej przewiń dziecko i daj mu wody.
– Oczywiście, że to zrobię – zaperzyła się Bess. – Nie musisz mi mówić. Bez ciebie też całkiem nieźle sobie radziłam.
– Przepraszam. Chyba przywykłem do wydawania poleceń.
– Tego też mi nie musisz mówić.
W ciągu ostatnich ośmiu godzin raz po raz na własnej skórze doświadczała tego nawyku Kaldaka. Wszystkie decyzje podejmował sam i robił to z łatwością, bez wahania, kierując każdym jej ruchem i krokiem.
– Jesteś na mnie zła. – Uniósł brwi. – Dziwne, że wcześniej mi tego nie okazałaś.
– Nie lubię, gdy się mnie sprowadza do roli bezwolnego narzędzia. – Skończyła przewijać Josie i wyciągnęła rękę po wodę. – Ale tutaj ty jesteś ekspertem. Nie ulega wątpliwości, że wiesz, co robisz. Postąpiłabym idiotycznie, sprzeczając się z tobą.
Kaldak zatrzymał wzrok na Josie.
– Bardzo grzeczne dziecko.
– Tak, to prawda – przyznała Bess, łagodniejąc.
Jeszcze trochę napoiła dziewczynkę, potem otarła jej czoło i szyję, następnie to samo zrobiła ze sobą. Choć małe biedactwo było zgrzane i spocone, a na karczku pojawiały mu się potówki, w drodze tylko parę razy zakwiliło. Josie to istny cud.
Czule odgarnęła maleństwu włosy z buzi. Josie uśmiechnęła się do niej i Bess nie mogła się oprzeć, żeby jej nie przytulić.
– Masz dzieci?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– A ty?
– Nie, ale zawsze przepadałam za dziećmi. – Uśmiechnęła się. – Emily ma córkę, Julie, prawdziwa kokietka. Gdy była w wieku Josie, wyglądała jak z obrazka. Rude włoski i ryk, który omal nie rozsadzał domu. Nie była taką spokojną istotką jak Josie.
– Josie też nie może narzekać na płucka.
– Ale wykorzystuje je, żeby dać znać o swoich potrzebach; Julie zaś zwykle krzykiem umacniała własną pozycję. Pamiętam, jak kiedyś zabraliśmy ją nad jezioro i tam zobaczyła…
Wielkie nieba, widocznie naprawdę jest zmęczona. Co ona wygaduje? I to jeszcze do Kaldaka.
– Przepraszam, ciebie to nic nie obchodzi.
– Obchodzi. – Wstał. – Wypoczęłaś? Możemy ruszać?
– A gdybym powiedziała, że nie?
– I tak kazałbym ci iść.
– Tak przypuszczałam – odparła sucho, biorąc Josie na plecy. – Jestem gotowa. – Wzrokiem ogarnęła wzgórza z tyłu. – Sądzisz, że tamci są blisko?
– Bliżej, niżbym sobie życzył. Dwie godziny po wyjściu zauważyłem ich pierwszy raz.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – spytała zaskoczona.
A po co cię miałem niepokoić? Było jeszcze ciemno i kiepsko im szło. Parę razy zmieniłem trasę, aż w końcu ich zgubiłem. – Zmarszczył brwi. – Nie spodziewałem się, że ruszą przed świtem. Esteban nieźle im daje w kość. – Ruszył ścieżką. – Chce cię dopaść. Gniewnie zacisnęła usta.
– Ale nie dopadnie. Ile nam jeszcze zostało do przejścia?
– Parę godzin, nim będziemy na tyle bezpieczni, żeby użyć radia i ściągnąć śmigłowiec. A potem ze dwie godziny do miejsca spotkania.
Ulga zalała ją niczym fala. Więc już niezbyt długo.
– Dzięki Bogu.
– O tak, i mnie oczywiście. Wielkie nieba, Kaldak się uśmiechał! Odpowiedziała uśmiechem.
– Oczywiście.
Esteban popatrzył na ślady.
– Dwoje?
Perez potaknął.
– Joauin twierdzi, że jest z nią mężczyzna. Rosły. Musiał się przyłączyć ubiegłej nocy. Przedtem były ślady tylko jednej osoby. – Obejrzał się przez ramię. – Benito czegoś ode mnie chce. Czy mogę się odmel…
– Idź.
Miała pomoc. Ta suka miała pomoc.
Kaldak? Jest rosły.
Tak, pewnie on. Już wcześniej udowodnił, jak świetnie potrafi się poruszać po tych wzgórzach. Jeśli naprawdę jest z tą babą i jeśli pracuje dla CIA, może ściągnąć pomoc.
O ile on, Esteban, ich nie dopadnie, nim opuszczą wzgórza.
Wrócił Perez.
– Przechwyciliśmy sygnał radiowy.
– Gdzie? – spytał Esteban.
– Południowy zachód. Niecałe dziesięć kilometrów stąd.
A więc opuścili wzgórza i ściągają pomoc. Najprawdopodobniej śmigłowiec.
Niech to szlag.
– Dorwać ich.
Bess potknęła się i podparła, żeby nie upaść.
– W porządku? – spytał Kaldak, nawet się nie oglądając.
Nie, nie było w porządku. W ciągu ostatniej godziny Kaldak zaostrzył tempo, była wykończona, zgrzana, chwyciła ją kolka.
– Nie możemy odrobinę zwolnić? – Nie.
– Dlaczego? Przecież jesteśmy już blisko, prawda?
– Blisko nie znaczy bezpieczni.
– Trzeba przewinąć Josie.
– Musi poczekać. Szybciej.
Ostatnie słowo powiedział z takim napięciem, że automatycznie przyśpieszyła kroku. Zerknęła przez ramię.
– Co się stało? Są blisko?
– Cały czas byli blisko, a na pewno przechwycili sygnał. Josie zapłakała.
Biedulka.
– Ile jeszcze będziemy iść?
– Z godzinę. Esteban jest najprawdopodobniej o jakieś dwadzieścia minut za nami.
– A jeśli śmigłowiec nie będzie czekał?
Kaldak nie odpowiedział.
Nie musiał.
Poniżej, w dolinie, w świetle zapadającego zmierzchu lśnił śmigłowiec w barwach wojskowych. Wyglądał pięknie.
Dzięki nadziei, która wstąpiła w serce Bess, nogi same przyśpieszyły kroku.
– Jest! Zaraz będziemy… Kula świsnęła jej koło ucha.
– Szlag.
Kaldak chwycił ją za rękę, zmuszając do pochylenia. Potknęła się o darń, chwyciła równowagę.
Drugi strzał. Pryskające w górę grudki ziemi przed nią.
Obejrzała się przez ramię.
Żołnierze. Wylegli na zbocze.
Drzwi śmigłowca czekały otwarte.
Kolejny strzał.
Drgnęła, czując w boku przenikliwy ból.