– Szkoda – mruknął Esteban. – nie znoszę komplikacji. A wszystko tak dobrze się układało.
– Więc wyeliminuj komplikacje. Czy nie po to mnie tu ściągnąłeś?
– Tak. – Esteban się uśmiechnął. – Twoje przybycie tutaj okazało się niezwykle korzystne. Co proponujesz?
– Załatwić ich. Nie powinno być z tym najmniejszych problemów. Zajmie mi to najwyżej godzinę i będziesz miał problem z głowy.
– A jeśli się okaże, że to nie są niewinni turyści? Że mają niepożądane powiązania?
Kaldak wzruszył ramionami.
– Oto cały problem z ludźmi twego pokroju – powiedział Esteban.
– Za bardzo żądni krwi. Nic dziwnego, że Habin chętnie cię oddał.
– Nie jestem żądny krwi. Szukałeś rozwiązania. Podsunąłem ci je. A Habin nie wzdraga się przed krwią. Przysłał mnie tu, bo źle się czuł w moim towarzystwie.
– Dlaczego?
– Jego wróżbita przepowiedział, że przyniosę mu śmierć.
Esteban wybuchnął śmiechem.
– Głupi wół. – Jego śmiech przycichł, gdy przyjrzał się Kaldakowi. Gdyby szukano uosobienia dla Mrocznej Bestii, dano by jej twarz Kaldaka. Rozumiał, czemu ten przesądny głupiec, Habin, źle się czuł w jego obecności. – Ja nie słucham wróżbitów i załatwiłem lepszych od ciebie.
– Skoro tak twierdzisz. – Kaldak znowu podniósł lornetkę do oczu.
– Rozkładają śpiwory. To najlepszy moment.
– Mówiłem już: poczekamy. – Nic takiego nie powiedział, ale nie pozwoli się ponaglać. – Wracaj do obozu i dostarcz mi raport, gdy tylko nadejdzie.
Kaldak skierował się do zaparkowanego parę metrów dalej dżipa. To uległe posłuszeństwo powinno uspokoić Estabana, tymczasem tak się nie stało. Obojętność, nie strach, zdawała się leżeć u źródła tej karności, a Esteban nie przywykł do tego. Instynktownie postanowił umocnić swą pozycję.
– Skoro już musisz kogoś zabić, to Galvez mnie obraził. Byłbym zadowolony, gdybym po powrocie do obozu zobaczył go martwego.
– To twój porucznik. Może ci się jeszcze przydać. – Kaldak uruchomił silnik. – Jesteś pewny?
– Jestem pewny.
– Więc się tym zajmę.
– Nie ciekawi cię, czym mnie obraził?
– Nie.
– I tak ci powiem. Jest bardzo głupi – ciągnął cicho Esteban. – Spytał mnie, co się stanie w Tenajo. Po prostu zżerała go ciekawość. Nie popełnij tego samego błędu.
– Dlaczego miałbym go popełnić? – Kaldak popatrzył mu w oczy.
– Mnie to guzik obchodzi.
Estebana ogarnęło rozdrażnienie, gdy odprowadzał wzrokiem dżipa toczącego się w dół zbocza. Sukinsyn. Świadomość, że Kaldak na jego rozkaz zabije, powinna wywołać znajomą falę triumfu. A jednak nie wywołała.
W stosownym czasie Kaldak podzieli los Gaveza. Ale teraz Esteban potrzebuje całej ekipy do zakończenia tego etapu zadania.
Za to po Tenajo…
– Nie śpisz? – szepnęła Emily.
Bess kusiło, żeby nie odpowiedzieć, ale wiedziała, że to na nic. Przekręciła się w śpiworze, twarz do siostry.
– Nie śpię.
Emily przez chwilę milczała, potem się odezwała:
– Czy ja kiedykolwiek zrobiłam coś, co nie wyszłoby ci na dobre? Bess westchnęła.
– Nie. Ale to jest moje życie. Chcę się uczyć na własnych błędach. Nigdy nie potrafiłaś tego zrozumieć.
– I nigdy nie zdołam.
– Bo jesteśmy różne. Długo trwało, nim wreszcie sobie uświadomiłam, co chcę robić. Ty zawsze wiedziałaś, że zostaniesz lekarzem, i nigdy się nie wahałaś.
– Dla żadnej pracy nie warto przechodzić takiego piekła. Czemu, u licha, to robisz?
Bess nie odpowiadała.
– Nie rozumiesz, że się o ciebie martwię? – podjęła Emily. – Nigdy jeszcze nie byłaś w takim stanie. Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać?
Emily jej nie odpuści, a ona jest zbyt wyczerpana, by z nią walczyć.
– To… przez potwory – odparła urywanie.
– Co?
– Na świecie żyje tyle potworów. Jako dziecko sądziłam, że istnieją tylko w filmach, tymczasem one nas otaczają. Czasem się ukrywają, ale wystarczy dać im okazję, a wypełzną spod głazów i rozedrą cię na strzę…
Krew. Tyle krwi. Dzieci…
– Bess.
Znowu zaczęła dygotać. Nie wolno o tym myśleć.
– Staramy się z nimi walczyć – podjęła drżącym głosem. – Ale większości to się w końcu nudzi, ludzi ogarnia lenistwo czy też pochłaniają ich inne sprawy. Więc gdy potwory wypełzają na światło dzienne, ktoś musi innym pokazać, że się pojawiły.
– Wielki Boże – szepnęła Emily. – Od kiedy to zostałaś Joanną d’Arc?
Bess poczuła, jak zalewa się rumieńcem.
– Nie mów tak. Wiem, że to idiotycznie brzmi. Zresztą, co tam ze mnie za Joanna d’Arc. Boję się jak głupia. – Chciała, żeby siostra ją zrozumiała. – Wcale nie chodzę po świecie, rozglądając się za potworami, ale w moim zawodzie to się po prostu częściej trafia. A gdy już się na to natknę, mogę coś z tym zrobić. Ty codziennie ratujesz ludzkie życie. Ja bym tego nie potrafiła, za to mogę fotografować.
– Próbuję cię tylko uratować przed samą sobą. Obgadajmy to i zobaczymy, co…
– Nie rób tego, Emily. Proszę. Nie teraz. Jestem za bardzo zmęczona.
Emily wyciągnęła rękę i delikatnie musnęła siostrę po policzku.
– To przez twoją pracę. Jesteś zbyt impulsywna, zawsze lecisz jak ćma w ogień i parzysz się. Wyjazd do Danzaru był niemal tak samo wielkim błędem, jak małżeństwo z tamtym nieudacznikiem, Kramerem.
– Dobranoc, Emily.
Emily się skrzywiła.
– No nic, mam przed sobą dwa tygodnie. – Odwróciła się i naciągnęła śpiwór. – Nie wątpię, że po Tenajo będziesz znacznie podatniejsza na perswazje.
Bess zamknęła oczy i próbowała się odprężyć. Zmęczona i poobijana po jeździe po wertepach powinna bez trudu zasnąć.
Tymczasem sen nie nadchodził.
Czuła się rozbita, poraniona i męczyły ją naciski Emily. Dobrze, popełniła kilka błędów. Nieudane małżeństwo, parę niefortunnych decyzji zawodowych. Istotnie, jej życie osobiste nadal leży w gruzach, ale za to ona pracuje w zawodzie, który kocha, dobrze zarabia, zyskała szacunek kolegów po fachu. Jeśli od czasu do czasu trafia na ciernie, które ranią ją do żywego, to po prostu musi się z tym pogodzić. Danzar stanowił wyjątek, nie regułę. Możliwe, że już nigdy więcej nie będzie musiała stawiać czoła takiemu koszmarowi jak tam.
Teraz potrzebuje tylko dwóch spokojnych tygodni, poświęconych robieniu nudnych zdjęć miejskich placyków i kafejek, a potem znowu wróci na pokład.
Kiedy Kaldak wrócił do obozu, właśnie dotarły ciężarówki ze sprzętem. Galvez dyrygował rozdzielaniem go między ludzi. Kaldak obserwował to w milczeniu, a gdy Galvez skończył, ruszył w jego stronę.
Porucznik uśmiechnął się złośliwie.
– Lepiej łap, póki jest co. A może myślisz, że sobie poradzisz bez tych zabawek? Czyżbyś umiał chodzić po wodzie, Kaldak?
– Później się zaopatrzę.
– Wiesz, co to jest?
– Widywałem już te rzeczy.
– Ale nie przypuszczałeś, że się tutaj przydadzą. Esteban starał się robić z tego wielką tajemnicę, ale ja wiedziałem, co dostaniemy.
Esteban miał rację, pomyślał Kaldak. Galvez to skończony głupiec, skoro tak miele ozorem.
– Esteban przysłał mnie, żebym sprawdził, co z tym raportem z Meksyku.
Galvez pokręcił głową.
– Cisza. Przed kwadransem sprawdzałem faks. Przyszły tylko dwa od Habina i jeden od Morriseya.