– Masz prawo. Przepraszam, że tak ostro cię potraktowałem – dodał po chwili. – Myślisz, że teraz już zaśniesz?
Zaśnie? Zaraz chyba padnie. Tak.
– Dobrze, to może i ja się prześpię. Dobranoc.
– Dobranoc.
Zgasił światło i poszedł sobie – zdecydowany, zamaszysty, chłodny – jakby nie połączyła ich ta chwila bliskości. Bliskości? Przecież to właściwie obcy człowiek.
Chociaż nie, nie jest już obcy. W tym krótkim czasie poznała go lepiej niż wielu ludzi, z którymi stykała się od lat. Znała jego ostry, suchy sposób mówienia, żar ukrywany pod pozorami obojętności. Przeniknęła nawet maskę twardego drania i wykryła ślady poczucia humoru i łagodności. Dobry Boże, to przypominało kumanie się z Kubą Rozpruwaczem.
Nie, Kaldak zabijał z konieczności, nie dla zabawy. Traktował ją bezwzględnie, ale nigdy nie okazywał niepotrzebnej brutalności.
Lada chwila namaluje mu nad głową aureolkę. Uśmiechnęła się. Zero szans.
Co mu, u licha, odbiło, żeby przynieść jej szklankę lodowatego mleka?
Nie odpowiedział na pytanie o lekarstwa matki. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić Kaldaka, którego matka uczy domowych porządków i dobrych manier. W ogóle trudno go sobie wyobrazić z matką.
Nie wypełzłem spod kamienia.
Najwyraźniej przywykł, że ludzie nie widzą w nim normalnego człowieka.
To samo i ona robiła.
A przecież teraz był jej towarzyszem, a wcześniej, w San Andreas, wybawcą, potem zaś strażnikiem podczas wędrówki przez góry. W jakimś sensie nawiązywała z nim kontakt.
I tak, jego obecność prawie przynosiła otuchę.
9.
Dochodziło wpół do dziesiątej rano, gdy De Salmo wysiadł z samolotu na lotnisku Hartsfield, a tuż przed dziesiątą wyruszył z parkingu wynajętym czarnym saturnem. Sprawdził plan miasta i wybrał trasę 1-75, kierując się na północ. Lało jak z cebra, ale dobrze się jechało. Za pół godziny powinien dotrzeć do ośrodka badań nad chorobami zakaźnymi, CDC. Przy odrobinie szczęścia to zlecenie może się okazać błyskawiczną robotą.
Prawie godzinę trwało, nim Kaldak i Bess zdołali z południa dotrzeć trasą 1-75 do CDC. Kaldak wjechał na parking i wyłączył silnik.
– Nie wchodzimy do środka? – spytała Bess, gdy nie ruszył się z samochodu.
– Ed sam do nas przyjdzie. To bardzo ostrożny człowiek.
– Gdyby był ostrożny, nie robiłby z tobą interesów. – Wyjrzała przez zalaną deszczem przednią szybę. – I bardzo, bardzo zmoknie.
– Co tylko pogorszy mu nastrój. – Ruchem głowy wskazał patykowatego mężczyznę w prochowcu, który przemykał przez parking. – Idzie.
Ed Katz liczył sobie niewiele ponad czterdzieści lat, miał ciemne włosy i pociągłą piegowatą twarz. Otworzył tylne drzwiczki, wsiadł i zatrzasnął je z hukiem.
– To zły znak.
– Deszcz? – spytał Kaldak. Katz ponuro skinął głową.
– Zły znak. – Znieruchomiał na widok Bess. – Co to za jedna?
– Przyjaciel.
– Cudownie. Może sprosisz tu cały świat, Kaldak?
– Przy niej możesz mówić.
– Żeby potem lepiej mogła przeciwko mnie zeznawać?
– Nikt nie będzie przeciwko tobie zeznawał.
– No pewnie. Jeśli to wypali, wszyscy fikną. – Rzucił Kaldakowi teczkę. – Weź, a ja wreszcie mogę spadać.
– Dzięki, Ed.
– Tylko nie proś o kolejne przysługi. Wiesz, że sam pewnie lepiej byś sobie z tym poradził niż ja. Wyjątkowe paskudztwo.
– Powtórzyłeś badanie?
– Jestem prawie pewny, że wynik jest taki sam, ale próbka niemal już się nie nadawała. Żeby się lepiej spisać, potrzebowalibyśmy znacznie więcej.
– Wiem. Już moja w tym głowa.
– I pośpiesz się. A wcześniej nawet nie waż się do mnie odzywać. Kaldak skinął głową.
– Nie będę cię więcej nękał, o ile to będzie w mojej mocy.
– Lepiej, żeby było. – Wysiadł z wozu. – Wyrównaliśmy rachunki, Kaldak. – Zawahał się, deszcz płynął mu strumieniami po policzkach, kiedy mierzył wzrokiem Kaldaka. – To naprawdę paskudztwo. Myślisz, że uda ci się coś z tym zrobić?
– Przy odrobinie pomocy ze strony przyjaciół.
– Nie jestem twoim przyjacielem. Słyszałeś, Kaldak? Nie jestem twoim przyjacielem. I nie przynoś mi tego więcej, jeśli nie będziesz znał na to sposobu.
– Chyba, że to okaże się konieczne.
Kaldak zaczął wyjeżdżać tyłem i gwałtownie zahamował, żeby nie zderzyć się z czarnym Saturnem, który szukał miejsca do parkowania.
– Odezwę się.
– Lepiej nie.
Czarny saturn odjechałby polować na miejsce w drugim rzędzie. Kaldak wycofał się ze stanowiska i ruszył do bramy. Bess obejrzała się przez ramię i zobaczyła Katza, który ciągle jeszcze tkwił na deszczu, odprowadzając ich wzrokiem.
– Jest śmiertelnie przerażony.
– A my nie jesteśmy?
Ale Bess wstrząsnęła świadomość, że specjalistę tak bardzo przeraziły wyniki testów. Nagle przypomniała sobie jedno ze zdań Katza.
– Twierdził, że sam mógłbyś to przebadać. Rzeczywiście?
– Gdybym miał odpowiedni sprzęt.
– Czyli jesteś lekarzem, jak Katz?
– Nie ma drugiego takiego jak Katz.
– Nie rób uników. Jesteś?
– Tak. Dawno temu. Studiowałem razem z Edem.
– To dlaczego…
– Dlaczego to rzuciłem dla zabijania ludzi? – dokończył Kaldak. – Czasem długo trwa, nim człowiek znajdzie swoje powołanie. Katz wiedzie takie nudne życie.
Najwyraźniej Kaldak nie zamierzał jej nic więcej powiedzieć. Przynajmniej chwyciła ten okruch, nieopatrznie rzucony przez Katza. Stawiało to Kaldaka w zupełnie nowym świetle.
Czy aby na pewno? Stanowił zagadkę od chwili, gdy go poznała.
– Nie przejmuj się. – Kaldak łypnął na nią z ukosa, nie przestając się zmagać z korkami w drodze do autostrady. – Nie zamierzałem cię przytłaczać moimi niezliczonymi kwalifikacjami. Potraktuj mnie jak zwyczajnego goryla. Z pewnością wolisz mnie w tej roli.
Bodajby go szlag trafił.
– Pomoże nam, jeśli będziemy go potrzebowali? – zmieniła temat.
– Pomoże.
– Codziennie styka się z niebezpiecznymi wirusami. Dlaczego wąglik aż tak go przeraził?
– Bo przenosi się go przez pieniądze. Ed uświadamia sobie zagrożenie. Pieniądze żyją.
– To tylko papierowy świstek.
– Doprawdy? Wyjmij z portfela dwudziestodolarówkę. – Co?
– Rób, co ci mówię.
– Głupota. – Otworzyła torebkę, wyjęła portfel, a z niego banknot dwudziestodolarowy. – To tylko papier.
– Podrzyj go.
Instynktownie mocniej zacisnęła palce na banknocie.
– Nie bądź głupi. Może nam się przydać.
– Widzisz, to nie jest zwykły świstek, on żyje. Ten banknot może wysłać twoje dziecko do college’u, opłacić czynsz, uwolnić cię od znienawidzonej roboty, kupić heroinę, by twoje ciało przestało wyć z bólu. Kto odmówi jego przyjęcia, nawet jeśli istnieje niebezpieczeństwo, że jest zakażony? Na ogół ludziom się wydaje, że nieszczęścia przytrafiają się tylko innym.
– Mogę go podrzeć.
– No to drzyj.
Przedarła dwudziestodolarówkę na pół.
– Gratulacje. – Nagle się uśmiechnął. – Co robisz?
– Wkładam go z powrotem do portfela.
– Żeby potem skleić.
Szerzej otworzyła oczy, uświadomiwszy sobie, że to właśnie zamierzała uczynić.
– Po co tracić pieniądze na idiotyczne doświadczenia?