Выбрать главу

Pokaż im potwory.

Nie, nie teraz. Nienawiść i żądza zemsty jeszcze wrócą, ale tej nocy nie chciała myśleć o Estebanie ani o Kaldaku, ani o niczym, co wytrącało ją z równowagi. Chciała tylko odprężyć się i radować tą chwilą dziękczynienia, że Josie żyje, a pewnego dnia będzie mogła biegać i bawić się jak inne dzieci.

Wszak nic złego się nie stanie, jeśli jeszcze na krótką chwilkę zapomni o potworach.

17.

Dzień trzeci Des Moines

w stanie Iowa 3.30

Kiedy Kaldak dotarł na miejsce, przed budynkiem na Jasper Street 1523 stały trzy samochody, a w domu jarzyły się światła. Niedobrze.

Ze środka wyszedł niski, krępy mężczyzna w garniturze i krawacie. – Kaldak?

– Za późno? Tamten przytaknął.

– Cholera.

– Nazywam się Harvey Best. Kiedy tu przyjechaliśmy, Jeffersa już nie było.

– Przeszukaliście mieszkanie?

– Czyste. Obudziliśmy paru sąsiadów. Nie wiedzieli o nim wiele. Wprowadził się parę dni temu. Jeździł ciężarówką.

– Jaką?

– Dużą, masywną, zabudowaną. Z dużymi napisami: „Chluba Iowy, pralnia chemiczna”. Jeden z nastolatków z sąsiedztwa widział, jak ciężarówka wyjeżdżała na autostradę, kierując się na południe.

– Południe.

Jakby to coś dawało. Jeffers w każdym momencie mógł zmienić kierunek. Kaldak zadzwonił do Ramseya.

– Koniec zabawy. Dłużej nie możemy zwlekać. Zadzwoń do prezydenta.

– Nie panikujesz? Nie mamy dowodów, że Cody Jeffers jest zamieszany w akcję.

– Jasne, cholera, że panikuję.

– Poczekajmy – powiedział Ramsey. – Może uda nam się wymyślić jakiś plan zastępczy. Znajdziemy Jeffersa i wtedy…

– Więc go znajdź. I to szybko – zachrypiał Kaldak. – Mam złe przeczucia, Ramsey.

– Nie będę alarmował Białego Domu i nadstawiał karku dla twoich przeczuć.

– Złóż wszystko do kupy. Esteban posłał Morriseya, żeby mu znalazł kogoś z kwalifikacjami Cody’ego Jeffersa. Znalazł. Cody Jeffers jedzie do Iowy, gdzie, jak podejrzewamy, mieści się fabryka pieniędzy.

– To wszystko spekulacje.

Kaldak zacisnął rękę na słuchawce. Żałował, że to nie szyja Ramseya.

– Jeśli nie zadzwonisz do Białego Domu, to przynajmniej powiadom drogówkę. Niech przechwycą ciężarówkę Jeffersa. Ale jej nie przeszukują – dodał po chwili.

– Sądzisz, że wiezie pieniądze?

– Albo je ma, albo weźmie. Nie stawiałbym na to ostatnie.

– Znowu przeczucie? – spytał kąśliwie Ramsey. – Dobra, dobra, skontaktuję się z drogówką. Zostań na miejscu, póki się czegoś nie dowiem. W którą stronę jechał?

– Na południe.

Miał nadzieję, że mówi prawdę.

Collinsrille w stanie Illinois 13.40

Cody Jeffers odebrał telefon po pierwszym sygnale.

– Esteban?

– Dojechałeś bez problemów?

– Przemknąłem obok patrolu, a ci nawet się za mną nie obejrzeli. Zaparkowałem za Des Moines i tak jak kazałeś, odlepiłem napis z samochodu.

– A pieniądze?

– Wszystkie załadowane i gotowe do drogi.

– Co z dodatkowymi skrzynkami?

– Zostawiłem je w młynie.

– A nadprogramowa robótka?

– Załatwiona.

– Doskonale. Więc do dzieła – powiedział Esteban. – O trzeciej niech już będzie po sprawie.

– Ten sam plan?

Bez zmian. – Esteban zawiesił głos. – I nie bierz nic z tych pieniędzy. Swoją działkę otrzymasz jutro, gdy się spotkamy w Spring Fileld, tak jak uzgodniliśmy.

– Dobra.

– Zatankowałeś do pełna, żeby nie musieć się zatrzymywać? – Tak.

– Pod żadnym pozorem nie stawaj tam, gdzie ktoś mógłby cię zobaczyć. Jeśli się zmęczysz, poszukaj sobie jakiegoś odludnego miejsca.

– Już mi mówiłeś.

– Jakieś pytania?

– Nie płacisz mi za zadawanie pytań. Nie jestem na tyle głupi, żeby myśleć, że to prawdziwe pieniądze. Ale wszędzie przejdą. Są zrobione naprawdę świetnie.

– Dziękuję – odparł sucho Esteban.

– Trochę dziwaczny ten pomysł, ale w końcu to twoja sprawa.

– Zgadza się, moja.

Jeffers się rozłączył. Ogarnęło go podniecenie. Oto szansa jedna na całe życie. Wielka chwila. Jego wyczekiwana wielka chwila.

Poderwał się, zapiął szarą koszulę i przyczepił kaburę. Podobał mu się pistolet. Dzięki niemu czuł się jak John Wayne. Przykucnął i wyszarpnął broń z kabury.

– Pif-paf. Już po tobie.

Świetne uczucie. Powtórzył to.

Niechętnie wsunął pistolet z powrotem do kabury. Usiadł na łóżku i sięgnął po swoje kowbojskie buty. Esteban kazał mu włożyć zwykłe czarne pantofle. Co tam, ma to gdzieś. Musiał się zgodzić na mundur, ale buty są ważne. Czy John Wayne albo Evel Knievel włożyliby zwykłe czarne pantofle?

Kansas City w stanie Missouri 13.55

– Wszystko załatwione, Habin. – Esteban podszedł do śmigłowca, w którym czekał Habin. – Za parę godzin banknoty będą w obiegu i pozostanie nam tylko ogłosić listę żądań.

– Tak sobie pomyślałem – powiedział Habin. – Lepiej będzie trochę przyhamować z żądaniami finansowymi i położyć większy nacisk na uwolnienie więźniów.

– Przyhamować? – powtórzył Esteban. – O ile?

– Mieliśmy żądać pięćdziesięciu milionów. Dwadzieścia pięć mnie urządzi, wtedy…

– Świetnie. O ile odejmiesz to od swojej działki.

– Nie gadaj bzdur. Wtedy nic by dla mnie nie zostało. I właśnie na to nadęty głupek zasłużył.

– Nic, z wyjątkiem twoich politycznych idei. Czyż one się dla ciebie nie liczą?

– Decyzja co do sumy powinna należeć do mnie. Beze mnie niczego byś nie osiągnął. To ja zorganizowałem produkcję forsy. Ja ci dałem ludzi i pieniądze.

Esteban uznał, że dość już protestów. Może teraz minimalne ustępstwo.

– Przemyślmy to jeszcze. Mamy parę godzin do wysunięcia żądań. Po akcji zadzwonię do ciebie na farmę.

Zatrzasnął drzwi śmigłowca i wrócił do samochodu.

Wielka szkoda, że nawet teraz musi nad sobą panować. Z prawdziwą przyjemnością oglądałby upokorzenie tego zarozumiałego sukinsyna. Lecz człowiek roztropny nigdy nie hołduje takim zachciankom, jeśli miałoby to grozić komplikacjami.

Uruchomił silnik, obserwując, jak śmigłowiec wznosi się w powietrze. Widział Habina na miejscu pasażera. Wychylił się, uśmiechnął i pomachał mu.

Śmigłowiec oddalał się, zdążając na południe.

Jeszcze raz pomachał, po czym leniwie sięgnął do kieszeni i nacisnął guzik na pilocie.

Śmigłowiec zamienił się w kulę ognia i runął na ziemię.

Collinsvilłe w stanie Illinois 14.30

Cody Jeffers nacisnął pedał gazu i usłyszał, jak potężne koła piszczą na zakręcie.

Kobieta w szortach i bawełnianej bluzce cofnęła się na chodnik. Posłała za nim przekleństwo. Uśmiechnął się, uświadomiwszy sobie, jak bardzo ją przeraził.

Ludzie na stadionie nigdy się go nie bali. Przyjeżdżali obejrzeć przedstawienie, a on nigdy nie znalazł się na pierwszych stronach gazet.

Ale teraz bali się.

Napawał się dotykiem kierownicy. Moc. Nigdy jeszcze nie prowadził tak potężnego wozu, nawet na zawodach.