– Nie mówi im, jak fatalna jest sytuacja – mruknął Yael. – Łajdak. Nawet się nie przyznał, że nie ma lekarstwa. Nie powinien ich uspokajać. Powinien ich nastraszyć, tak żeby wrócili do domów i tam się pozamykali. Obchodzi go tylko wasza cholerna giełda i jej akcje.
W wiadomościach pojawił się teraz obraz Collinsville i ujęcie płonących budynków.
– Zamieszki? – Bess nie wierzyła własnym oczom. – Jakby nie dość mieli kłopotów.
Na ekranie widać było teraz ofiary przywożone do tamtejszych szpitali, personel medyczny, przerażone twarze.
– Odnotowano już siedemdziesiąt sześć ofiar śmiertelnych – szepnęła Bess. – A ile jeszcze?
– Miejmy nadzieję, że większość tych ludzi pochowała pieniądze dla siebie i w przypływie hojności nie rozdała ich innym.
– O Boże, miałam nadzieję, że uda mi się pomóc. Dlaczego nie dali nam jeszcze trochę czasu? Wtedy może by się uratowało przynajmniej część tych ludzi.
– Robisz, co w twojej mocy, Bess.
– Powiedz to mieszkańcom Collinsville.
– Wszędzie przytrafiają się nieszczęścia.
– To nie jest nieszczęście, to masowe morderstwo. Yael przytaknął.
– Dlaczego się obwiniasz? Przecież to Esteban…
– Wyprowadź wóz i czekaj przed izbą przyjęć, Yael. – Do sali szybkim krokiem wszedł Kaldak. – Bess, zabieram cię stąd.
Wpatrywała się w niego zdumiona.
– Nigdzie się stąd nie ruszę. Josie dopiero co…
– Albo pojedziesz ze mną, albo zgarnie cię Ramsey. W obu wypadkach będziesz musiała zostawić Josie. Jeśli pojedziesz ze mną, będziesz wolna i zyskasz lepszą pozycję przetargową, by walczyć o ochronę dla Josie. Jeśli dasz się połknąć Ramseyowi, tracisz wszystko. Położą cię w jakimś szpitalu, albo na oddziale w CDC, pozwalając ci odzyskać przytomność tylko wtedy, gdy zechcą pobrać krew do badań.
– Ramsey jeszcze tego nie zrobił.
– Nie był zdesperowany. A teraz tak. Przedstawi cię jako swoją tajną broń i, oczywiście, będziesz musiała się znaleźć w bezpiecznym miejscu. To stan zagrożenia narodowego. Wszyscy wiedzą, że w stanie zagrożenia narodowego prawa jednostki ulegają zawieszeniu. – Zwrócił się do Yaela: – Pośpiesz się, nie mamy czasu.
Bess kręciła głową.
– Nie zostawię Josie.
– On ma rację – wtrącił się Yaal. – Zrób, co ci radzi. Wyszedł, zostawiając ją samą z Kaldakiem.
– Nie ruszę się stąd.
– Posłuchaj. – Kaldak mówił nagląco, z napięciem. – Na miłość boską, wysłuchaj mnie. Wiem, że rzygasz na mój widok, ale trudno. Mówię ci prawdę. Wszystko się zmieniło. Lada chwili wybuchnie panika i Ramsey otrzyma wszelkie prerogatywy, jakich mu potrzeba. Jeśli chcesz zachować nad nim jakąś przewagę, nie możesz mu się dać złapać. Jego nie obchodzisz ty ani Josie, obchodzi go wyłącznie on sam. Póki jesteś wolna, masz pozycję przetargową. – Ruchem ręki pokazał ekran, na którym widać było migawki z zamieszek. – Nie rozumiesz, że cię nie okłamuję? Chcę ci zapewnić bezpieczeństwo. I Josie też. Uwierz mi.
Wierzyła mu. Wystarczająco dobrze poznała Ramseya, by zdawać sobie sprawę, że przypuszczenia Kaldaka są przerażająco trafne.
Kaldak wziął torebkę Bess i podał jej.
– Idziemy wyjściem awaryjnym.
Nawet nie drgnęła.
– Bess, błagam cię – nalegał drżącym głosem. – Nie ściągaj tego na siebie i na Josie.
Josie. Ona jest bezradna. Nie może się bronić, a jeśli Ramsey zabierze Bess, nikt jej nie pozostanie.
– Dobrze.
Wyszła z sali. Kaldak natychmiast znalazł się u jej boku.
– Bess, obiecuję, że…
– Nie składaj żadnych obietnic. Nie chcę ich. – Zatrzymała się w pół kroku. – Agenci Ramseya. Ta dwójka zmierzająca w naszą stronę.
– Widocznie Ramsey kazał im cię zgarnąć. – Kaldak chwycił ją za łokieć, ponaglając: – Biegnij!
Pobiegła. Do wyjścia ewakuacyjnego, po schodach. Kaldak pędził za nią. Nad nimi ktoś gwałtownie pchnął drzwi. Agenci Ramseya. Dudnienie ich butów niosło się echem po klatce schodowej.
Drugie piętro.
O Boże, tamci ich doganiają. Kroki się zbliżają.
Pierwsze piętro.
Kaldak wyprzedził ją i pchnął drzwi na parterze.
– Na lewo, przez izbę przyjęć.
Marmurowe posadzki, kolumny, sklepik z upominkami.
– Zatrzymać ich!
Czerwone światło alarmowe nad podwójnymi drzwiami przed nią. Sala pełna ludzi. Kolejne podwójne drzwi. Dwór. Pisk opon, gdy Yael zatrzymywał się przed wyjściem. Kaldak szarpnięciem otworzył tylne drzwi wozu i pchnął ją do środka.
Dopadli go. Kaldak jednego rąbnął w brzuch, drugiego w szczękę.
– Jedź!
Rzucił się do środka. Wóz szarpnął i Yael pomknął sprzed szpitala. Tylne drzwi ciągle jeszcze otwarte.
Wypadli na ulicę, pędząc do skrzyżowania. Zielone światło. Chyba im się uda.
Bess obejrzała się przez ramię. Agenci ciągle ich gonili, wybiegli na ulicę.
Światło zmieniło się na czerwone.
Yael przejechał.
Pisk hamulców.
Agenci zatrzymali się na środku ulicy i patrzyli za nimi.
Ulga, która ogarnęła Bess, natychmiast zniknęła, gdy Kaldak oświadczył:
– Mają numer rejestracyjny. Musimy się pozbyć tego samochodu. – Wyciągnął rękę i zatrzasnął drzwiczki. – Yael, szybko na lotnisko.
– A co zrobimy, gdy już znajdziemy się na lotnisku? – spytał Yael.
– Zastanowimy się w powietrzu.
– Masz samolot? – zdziwiła się Bess.
– Ramsey wcześniej mi załatwił. Dlatego zjawiłem się tak szybko po twoim telefonie, Yael. – Uśmiechnął się krzywo. – Nie uważacie, że to całkiem na miejscu: uciekamy samolotem skołowanym dla mnie przez Ramseya?
– Wątpię, by Ramsey podzielał twoje zdanie – rzekł Yael. – I nie jestem przekonany, czy mój premier też. Istnieje coś takiego jak naruszenie immunitetu dyplomatycznego. No cóż, różnie w życiu bywa.
– Josie ma być bez przerwy strzeżona. Niech ci strażnicy wracają jej pilnować – powiedziała Bess. – Co będzie, jeśli Esteban się dowie, że ona tam leży?
– Nie sądzę, żeby to nam tak od razu groziło. Esteban ma trochę innych spraw na głowie. – Kaldak podniósł rękę. – Wiem. To super ważne. Zajmiemy się tym.
– Jak?
– Jeszcze nie wiem. Pomyślę nad tym. Dopilnuję, żeby była bezpieczna. Obiecuję.
Powiedziała, że nie chce jego obietnic. Ale do tej pory dotrzymywał danego słowa. Wbrew wszystkiemu znalazł opiekę medyczną dla Josie i Josie przeżyła.
Kaldak obserwował Bess, próbując odczytać wyraz jej twarzy.
– W porządku?
Odwróciła od niego wzrok.
– W porządku. Przyjmę pomoc z każdego źródła. Nawet od ciebie.
20.16
Sukinsyn.
Cody Jeffers ze zdumieniem wpatrywał się w swoją twarz na ekranie telewizora wiszącego nad kontuarem i bezsilnie zaciskał pięści. To fragment tamtego grupowego zdjęcia z Cheyenne. Powiększone, nieostre, ale jego można było rozpoznać.
– Coś jeszcze? – spytał sklepikarz.
– Nie.
Cody wziął dopiero co kupione papierosy, wepchnął je do kieszeni i wybiegł ze sklepu. Trwożnie obejrzał się przez ramię, czy sklepikarz za nim nie patrzy, ale na szczęście tamten zajął się obsługiwaniem kolejnego klienta.
Wskoczył do samochodu i odjechał ze stacji benzynowej. Pieprzony terrorysta go wrobił. Policja wszędzie będzie go szukać. Każdy i wszędzie będzie się za nim rozglądał. I nawet by się o tym nie dowiedział, gdyby mu nie zabrakło papierosów.
„Nigdzie się nie zatrzymuj” – polecił mu Esteban.
Oczywiście, że nie. Bo w przeciwnym razie by się dowiedział, jak Esteban go wrobił. Nawet zadbał o to, by w samochodzie nie znalazło się radio. Cody czuł się niczym jagnię prowadzone na rzeź.