Żadnej więcej Josie.
Tylko śmierć. I wycie psów.
Stanęła na ganku ostatniego domu i głęboko zaczerpnęła tchu.
Właśnie wtedy zobaczyła sznur świateł zdążających w ich kierunku ze wzgórza.
Samochody? Nie, pojazdy były za duże. Czyli ciężarówki, w dodatku jadące bardzo szybko. Lada chwila tu dotrą.
Dzięki Bogu.
Widocznie Rico się do kogoś dostał. Ale czy upłynęło wystarczająco wiele czasu, by Rico skontaktował się z odpowiednimi władzami i by zmobilizowano pomoc? Nikła szansa.
Obok Bess przemknęły z rykiem trzy ciężarówki, kierując się w stronę placu. Przeszył ją lodowaty strach. W Danzarze też były wojskowe ciężarówki.
Zachowuje się jak paranoiczka. To może być pomoc. Albo…
Emily. Musi dotrzeć do Emily.
Sfrunęła niemal ze schodów, popędziła do furtki, potem wypadła na ulicę.
Emily podniosła wzrok na siostrę wbiegającą do środka.
– Co się stało? Słyszałam…
– Zabieraj się stąd. Musisz uciekać. – Rzuciła się do łóżeczka i zerwała moskitierę. Josie uśmiechnęła się do niej promiennie. – Weź ją ze sobą.
– Co ty, u licha, wygadujesz?
– Przyjechały wojskowe ciężarówki. Ale jest za wcześnie na pomoc. – Chwyciła dziecko i owinęła je w kocyk. – Pomoc nie mogła dotrzeć tak szybko.
– Nie wolno ci dotykać…
– Więc ty ją weź. Uciekaj. Tych ciężarówek nie powinno tu jeszcze być.
– Skąd wiesz? Może to…
– Coś tu nie gra. Nie pasuje mi to. – Wcisnęła niemowlę Emily. – Uciekaj. Wyjdźcie tylnymi drzwiami i pędźcie do wzgórz. Ja pobiegnę na plac rozejrzeć się w sytuacji. Jeśli wszystko będzie dobrze, wrócę po was.
– Oszalałaś? Nie zostawię cię tu.
– Musisz uciekać. Musisz zabrać Josie. To tylko niemowlę. Jest bezradna. A jeśli… Mogliby jej zrobić krzywdę, Emily.
Emily spojrzała na małą, którą trzymała w ramionach.
– Nikt by jej nie skrzywdził.
– Nieprawda. Mogliby. – Łzy płynęły jej po policzkach. – Nie wiesz, co… Och, na Boga, uciekaj stąd.
– To chodź z nami.
– Nie, ktoś musi sprawdzić, co jest grane.
– W takim razie ja to zrobię. – Emily ruszyła do drzwi.
– Nie! – Bess chwyciła siostrę za ramiona. – Posłuchaj. Jesteś lekarką. Masz własne dziecko. A co ja wiem o niemowlętach? Logika nakazuje, żebyś to właśnie ty… – Emily kręciła głową. – Nie wystawiaj Josie na niebezpieczeństwo, dlatego że chcesz mnie chronić. Nie pozwolę ci na to, Emily. – Przepchnęła się do drzwi. – Nie bądź głupia. Rób, co ci każę. Wrócę po ciebie, gdy już będzie po niebezpieczeństwie.
Czuła na sobie zdumione spojrzenie siostry.
– Bess!
– I nie waż się za mną iść. Uciekaj! – Pobiegła do placu.
Nie idź za mną, modliła się w duchu. Biegnij, Emily. Ucieknij przed niebezpieczeństwem, Emily.
Z wojskowych ciężarówek wysypywali się mężczyźni. Ubrani w białe kombinezony odkażające i kaski, błyszczeli w ciemnościach niczym zjawy. Jeden szedł do fontanny. Inni się rozproszyli, zaglądając do budynków przy placu. Jeden stał w milczeniu przy ciężarówce, obserwując.
Głęboko zaczerpnęła oddechu. Może jednak wszystko jest w porządku.
– Spóźniliście się! – krzyknęła, biegnąc w ich stronę. – Prawie wszyscy zginęli. Wszyscy… – Mężczyzna, który podszedł do fontanny, nalewał czegoś do wody. – Co pan wyprawia? Już za późno na…
Mężczyzna przy ciężarówce odwrócił się w jej stronę.
Zachłysnęła się powietrzem, gdy reflektory oświetliły jego twarz za przezroczystą maską. Instynktownie odwróciła się na pięcie, chcąc uciekać.
Na jej ramię opadła dłoń w rękawiczce.
– Masz rację, już za późno.
Ostatnie, co zobaczyła, to jego pięść zbliżającą się do jej twarzy.
3.
Białe ściany.
Silny zapach środka dezynfekującego. Ten zapach, który wciskał się w nozdrza Bess, gdy się ocknęła w szpitalu po Danzarze.
Nic.
Ogarnęła ją panika. Raptownie otworzyła oczy.
– Niech się pani nie boi.
Uśmiechał się do niej mężczyzna. Koło czterdziestki, śniada cera, indiańskie rysy, garbaty nos, lekka siwizna na skroniach. Nigdy go przedtem nie widziała.
– Nie może się pani gwałtownie poruszać – uspokajał. – Jest pani bardzo chora. Nie wiemy, czy gorączka już ustąpiła.
– Gorączka?
Czyżby był lekarzem? Miał na sobie wojskowy mundur. Na piersi rzędy odznaczeń.
– Kim pan jest?
Skłonił się lekko.
– Pułkownik Rafael Esteban. Zlecono mi zajęcie się tym nieszczęśliwym wypadkiem w Tenajo.
Tenajo.
Jezu najłaskawszy, Tenajo.
To, co tam się wydarzyło, określa mianem nieszczęśliwego wypadku? Cóż za eufemizm.
– Gdzie jestem?
– W San Andreas. W maleńkim szpitaliku wojskowym.
– Od jak dawna tutaj przebywam?
– Od dwóch dni. Została tu pani przywieziona natychmiast, gdy moi ludzie znaleźli panią w Tenajo.
– Pańscy ludzie?
Przypomniała sobie. Zimne, błękitne oczy, wydatne kości policzkowe i twarz: brzydka, twarda, bezwzględna.
– Uderzył mnie.
– Kaldak jest zdyscyplinowany. Biegła pani do niego, bał się, że go pani zarazi.
Nie bał się. I uciekała od niego, a nie biegła w jego kierunku.
– Nie byłam chora. Uderzył mnie i straciłam przytomność.
– Tak, dopiero gdy pani się ocknęła, zdał sobie sprawę, że jest pani chora. Krzyczała pani, nie można była nad panią zapanować. Musiał zrobić pani zastrzyk i przywiózł panią tutaj. Nie pamięta pani?
– Oczywiście, że nie pamiętam. Bo nic takiego się nie stało. I jeśli twierdził, że byłam chora, kłamał.
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Mówię panu, że z premedytacją mnie zaatakował. I czym miałabym go zarazić? Co się stało w Tenajo?
– Cholera. Wyjątkowo złośliwy szczep.
– Jest pan pewny? Emily twierdziła, że objawy nie… – Ogarnęło ją przerażenie. – Emily. Gdzie moja siostra? Czy ona też jest chora?
– Tak. Nie radzi sobie tak dobrze jak pani, ale proszę się nie martwić. Wkrótce wróci do zdrowia.
– Chcę ją zobaczyć.
– To niemożliwe – powiedział łagodnie. – Jest pani za bardzo chora.
– Nie jestem chora. Czuję się doskonale. – Kłamała. W głowie jej się kręciło, miała miękkie nogi. – I chcę zobaczyć siostrę.
– Jutro albo pojutrze. – Zawiesił głos. – A na razie chciałbym panią prosić o wielką przysługę. Zapewne potrafi pani sobie wyobrazić, jaka panika by wybuchła, gdyby wieść o tym, co się wydarzyło w Tenajo, rozeszła się, nim zakończymy dochodzenie.
Nie wierzyła własnym uszom.
– Czy ja dobrze rozumiem? Chcecie zatuszować całą sprawę?
– Ależ oczywiście, że nie – zaprzeczył z oburzeniem. – Potrzebujemy tylko nieco czasu. Pobrano próbki wody i przekazano stacji sanitarno-epidemiologicznej. Natychmiast po otrzymaniu wyników będziemy mogli podjąć stosowne kroki.
Rzeczywiście, był w tym jakiś sens. Kręgi rządowe i wojskowe często zajmowały się opanowywaniem zarazy. Prośba Estebana nie jest taka znowu niezwykła. I może ona faktycznie jest chora, stąd to paranoidalne zachowanie.
Ale Esteban twierdził, jakoby pobierali próbki wody. Tymczasem ona widziała, jak coś wlewano do fontanny. A jeśli rząd meksykański doprowadził do skażenia środowiska i teraz stara się to zatrzeć?
– Czego właściwie ode mnie chcecie?
Uśmiechnął się.