Charles Stross
Accelerando
Dla kochanej Feòrag
PODZIĘKOWANIA
Napisanie tej książki zajęło mi pięć lat — to mój osobisty rekord — i nie byłoby możliwe bez wsparcia i zachęty moich licznych przyjaciół oraz paru życzliwych redaktorów. Do osób, które komentowały moje wczesne szkice, należą: Andrew J. Wilson, Stef Pearson, Gav Inglis, Andrew Ferguson, Jack Deighton, Jane McKie, Hannu Rajaniemi, Martin Page, Stephen Christian, Simon Bisson, Paul Fraser, Dave Clements, Ken MacLeod, Damien Broderick, Damon Sicore, Cory Doctorow, Emmet O’Brien, Andrew Ducker, Warren Ellis i Peter Hollo. (Jeśli na liście brakuje czyjegoś nazwiska, winna jest moja pamięć, gdyż neuronowe protezy mam chwilowo wyłączone).
Wspomniałem wcześniej o paru życzliwych redaktorach: mogłem polegać na pełnej talentu sztuce akuszerskiej Gardnera Dozois, redagującego wówczas „Asimov’s Science Fiction Magazine”, oraz Sheili Williams, dyskretnie i skutecznie dbającej, aby wszystko grało. Miała w tym swój udział także moja agentka, Caitlin Blasdell; pragnąłbym również podziękować za cenne uwagi i rady moim redaktorom — Ginjer Buchanan z wydawnictwa Ace i Timowi Holmanowi z wydawnictwa Orbit.
Na koniec chciałbym także podziękować wszystkim, którzy dopytywali się w e-mailach, kiedy ukaże się książka, oraz głosowali na nominowane do nagród opowiadania. Znakomicie udało się wam skłonić mnie do koncentracji, nawet w chwilach, gdy wydawało mi się, że całe przedsięwzięcie mnie przerasta.
HISTORIA PUBLIKACJI
Fragmenty tej powieści ukazały się pierwotnie w „Asimov’s SF Magazine”, pod następującymi tytułami: Lobsters (06.2001), Troubadour (10/11.2001), Tourist (02.2002), Halo (06.2002), Router (09.2002), Nightfall (04.2003), Curator (12.2003), Elector (10/11.2004), Survivor (12.2004).
CZĘŚĆ I
POWOLNE WZNOSZENIE
„Pytanie, czy komputer potrafi myśleć, jest równie ciekawe, jak pytanie, czy okręt podwodny umie pływać”.
ROZDZIAŁ 1
LANGUSTY
Manfred znów jest w trasie: pomaga bogacić się nieznajomym.
Jest upalny letni wtorek. Stoi na placu przed dworcem Centraal, ma włączone gałki oczne. Kanał skrzy się słońcem, wokół śmigają skutery i rowerzyści-kamikadze, ze wszystkich stron trajkocą turyści. Plac pachnie wodą, ziemią, rozgrzanym metalem i spalinami z zimnych katalizatorów, jak pierdnięciem; w tle podzwaniają tramwaje, nad głową fruwają ptaki. Zerka w górę, pstryka fotkę gołębiowi, kadruje zdjęcie i wypluwa je na swój blog, żeby pokazać, że dojechał. Mają tu dobre pasmo, zauważa, zresztą, nie tylko pasmo, cała sceneria jest niezła. Amsterdam już sprawia, że czuje się potrzebny, choć dopiero wysiadł z pociągu ze Schiphol. Zaraża się dynamicznym optymizmem innej strefy czasowej, innego miasta. Jeśli ten nastrój się utrzyma, ktoś tu się rzeczywiście nieźle wzbogaci.
Ciekawe, kto to będzie.
Manfred siedzi na stołku na skraju parkingu przy Brouwerij’t IJ, przygląda się przegubowym autobusom i popija jedną trzecią litra gueuze, tak cierpkiego, że pierzchną wargi. Kanały jazgocą mu w kąciku wyświetlacza HUD, rzucając weń skompresowanymi infopakietami przefiltrowanych informacji dla prasy. Walczą o jego uwagę, migocąc i po chamsku falując na pierwszym planie. Na przeciwnym rogu, przy poobijanych motorowerach, gada sobie i chichocze paru żuli — może lokalnych, choć raczej wędrownych, zwabionych do Amsterdamu przez magnetyczne pole tolerancji, którym Holandia promieniuje na Europę jak pulsar. Na kanale pyrka łódź z turystami; po drodze przemykają cienie skrzydeł ogromnego wiatraka. To maszyna do przepompowywania wody, na XVI-wieczny sposób zamieniająca siłę wiatru w suchy ląd. Manfred czeka na zaproszenie na imprezę, ma tam poznać człowieka, z którym pogada o zamianie energii w przestrzeń na sposób XXI-wieczny i zapomni przy okazji o osobistych problemach.
Nie zwraca uwagi na okienka komunikatora, rozkoszując się intensywną, wolnoprzepustową chwilą przy piwie, w towarzystwie gołębi, gdy wtem podchodzi do niego kobieta i pyta:
— Pan Manfred Macx?
Manfred unosi wzrok. Kurierka jest Efektywnym Cyklistą: same płynnie pracujące, opalone od wiatru mięśnie, obleczone w pean na cześć tworzyw polimerowych — neonowobłękitna lycra i żółty jak osa poliwęglan, upstrzony diodami detektorów kolizji i ciasno zwiniętymi poduszkami powietrznymi. Podaje mu pudełko. Manfred waha się przez chwilę, zdumiony, jak bardzo ta kobieta kojarzy mu się z Pam, byłą narzeczoną.
— Jestem Macx — odpowiada, przesuwając wierzchem lewego nadgarstka pod czytnikiem kodów kreskowych. — Od kogo to?
— Od FedEksa. — Głos nie należy do Pam.
Kobieta rzuca mu pudełko na kolana, przeskakuje przez niski murek i wsiada na rower. Jej telefon już ćwierka. Kurierka znika w obłoku emisji o rozproszonym widmie.
Manfred obraca pudełko w dłoniach: jednorazowy telefon z supermarketu, przedpłacony gotówką — tani, skuteczny i nie do wyśledzenia. Ma nawet funkcję telekonferencji — za to tak go lubią wszyscy szpiedzy i rozmaici oszuści.
Pudełko dzwoni. Manfred rozrywa wieczko i trochę zły wyciąga aparat.
— Słucham? Kto mówi?
Głos po drugiej stronie ma silny rosyjski akcent, w epoce tanich usług tłumaczących w czasie rzeczywistym zakrawający niemal na parodię.
— Manfred. Miło mnie was słyszyć. Chcecie spiersonalizować swój interfiejs, poznajomić się, nie? Mam wielie do zaoferowania.
— Kto mówi? — podejrzliwie powtarza Manfred.
— Ja, organizacja znana dawniej jako KGB kropka RU.
— Pana translator chyba źle działa. — Manferd delikatnie trzyma telefon przy uchu, jakby był zrobiony z wątłego jak dym aerożelu, kruchego jak zdrowie psychiczne osoby po drugiej stronie.
— Niet… nie, przepraszam. Przepraszam, że nie korzystam z kommiersyjnego tłumacza. Oni są idieologiczno podejrzane, u nich przeważnie kapitalistyczna semiotyka i tylko płatne API. Czyli muszę sobie lepiej zaimpliemientować angielski, tak?
Manfred dopija piwo, odstawia szklankę, wstaje i rusza główną ulicą, z telefonem przyklejonym do głowy. Owija swój mikrofon krtaniowy wokół tandetnej plastikowej obudowy, puszcza na fonię prosty proces nasłuchu.
— Pan twierdzi, że sam nauczył się języka tylko po to, żeby ze mną rozmawiać?
— Da, eto łatwo: wyhodować sieć neuronową na miliard węzłów, pościągać sobie Teletubisie i Sezamkowu Ulicu. Przepraszam, że nakładam taką entropię ze złą gramatyką. Ja boję się cyfrowych odcisków palca, ukrytych steganograficzno w moich-naszych materiałach do nauki.
Manfred przystaje w pół kroku, przy czym omal nie rozjeżdża go jadący na GPS rolkarz. Robi się coraz dziwniej, na tyle dziwnie, że zapala mu się w głowie ostrzeżenie o odczapiastości — a ono nie reaguje na byle co. Całe życie Manfreda rozgrywa się na granicy pomysłów od czapy, wyprzedza o piętnaście minut czyjąkolwiek inną przyszłość — i zwykle on spokojnie to kontroluje, jednak w takich chwilach czuje drgnienie strachu, przeczucie, że właśnie przeoczył jakiś zakręt podczas podejścia do lądowania w rzeczywistości.
— Eee… chyba nie do końca rozumiem. Podsumujmy: mówi pan, że jest pan jakimś typem AI, pracuje dla KGB kropka RU i boi się pan procesów o naruszenie praw autorskich przez warstwę semiotyczną pana translatora?