Instalacja gotowa. Obchodzi łóżko, przyglądając się krytycznie ze wszystkich stron, zastanawiając się, od czego zacząć. Przecież to nie jest tylko seks, to dzieło sztuki.
Po chwili namysłu naciąga mu skarpetki na bose stopy, a potem skleja palce rąk, wprawnie operując maleńką tubką cyjanoakrylu. Później wyłącza klimatyzację. On wije się i napina, sprawdzając więzy. Są mocne; lepszej deprywacji sensorycznej nie byłaby w stanie mu zapewnić przynajmniej bez zbiornika z cieczą i zastrzyku z suksametonium. Kontroluje wszystkie jego zmysły, niezatkane ma tylko uszy. Okulary zapewniają jej wysokoprzepustowy kanał do jego mózgu, fałszywą metakorę szepczącą mu na rozkaz kłamstwa. Podnieca ją perspektywa tego, co mu zrobi, czuje napięcie w udach. Po raz pierwszy udało jej się dobrać nie tylko do ciała, ale i do umysłu. Pochyla się i szepce mu do ucha:
— Słyszysz mnie?
Manfred się szarpie. Usta ma zakneblowane, palce sklejone. Świetnie. Brak kanału zwrotnego. Jest bezbronny.
— Tak byś się czuł jako tetraplegik. Przykuty do łóżka przez uszkodzenie nerwów motorycznych. Uwięziony w ciele przez nowy wariant Creutzfeldta-Jakoba od obżerania się zakażonymi hamburgerami. Mogłabym cię naszprycować MPTP i leżałbyś tak do końca życia, srając do woreczka i sikając przez rurkę. Nie mogąc mówić, nie mając nikogo, kto by się tobą zajmował. Jak myślisz, dobrze by ci było?
Mimo kulki w ustach usiłuje coś mruknąć czy zaskomleć. Pam podwija spódnicę do pasa, wchodzi na łóżko i siada na nim okrakiem. Okulary odgrywają sceny, które nagrała poprzedniej zimy w okolicach Cambridge — garkuchnie, schroniska. Klęka nad nim, szepcząc mu do ucha.
— Dwanaście milionów podatku, skarbie, oni myślą, że tyle właśnie im wisisz. A ile jesteś winien mnie, jak ci się wydaje? To sześć milionów dochodu netto, Manny, sześć milionów, które odjąłeś od ust swoim wirtualnym dzieciom.
Kręci głową, jakby próbował się sprzeczać. To nic nie da — Pam uderza go mocno w policzek, ekscytuje się przerażeniem na twarzy.
— Dzisiaj obserwowałam, jak oddajesz komuś niezliczone miliony. Miliony dla bandy skorupiaków i jakiegoś pirata autostradowego z Massachusetts! Ty draniu. Wiesz, co powinnam ci zrobić?
Kuli się, niepewny, czy mówi serio, czy po prostu chce go podniecić. Świetnie.
Nie ma sensu przedłużać rozmowy. Pam pochyla się, aż czuje na uchu jego oddech.
— Mięcho i umysł, Manny, mięcho i umysł. Ciebie mięcho nie interesuje, co? Tylko umysł. Zanimbyś zauważył coś w fizycznej przestrzeni, mogliby cię żywcem ugotować. Jak jedną z tych langust w garnku.
Sięga pod siebie i zdziera nażelowany woreczek, odsłaniając penisa: jest sztywny jak kołek, od środków obniżających ciśnienie, ociekający żelem, nieczuły. Prostując się, powoli go dosiada. Boli mniej, niż się spodziewała, a uczucie jest diametralnie różne od wszystkich znanych. Zaczyna się nachylać, chwyta go za napięte ramiona, czuje tę ekscytującą bezbronność. Nie może się opanować. Od intensywności wrażenia omal nie przegryza sobie wargi. Potem znów sięga w dół i masuje go aż zaczynają się spazmy, niekontrolowany dygot. Jedyne działające urządzenie wyjściowe wlewa w nią darwinowską rzekę jego kodu źródłowego.
Zsuwa się z jego ud i resztką superglue starannie skleja sobie wargi sromowe. Ludzie sami z siebie nie wydzielają czopów utrzymujących nasienie, a ona, choć jest płodna, chce mieć absolutną pewność. Klej wytrzyma dzień czy dwa. Czuje gorąco, wypieki, prawie nie może się opanować. Rozpala ją gorączkowa nadzieja. W końcu go dopadła.
Zdejmuje mu okulary. Manfred ma nagie i bezbronne oczy, odarte ze wszystkiego poza jądrem umysłu, niemal transcendentnego.
— Jutro rano, po śniadaniu, możesz przyjść i podpisać umowę małżeńską — szepcze mu do ucha. — W przeciwnym razie skontaktują się z tobą moi prawnicy. Twoi rodzice zażyczą sobie jakiejś imprezy, ale to załatwimy później.
Wwierca się w nią wzrokiem, więc w końcu Pam ustępuje i odpina knebel, potem całuje go czule w policzek. Przełyka ślinę, kaszle i odwraca wzrok.
— Ale czemu? Czemu w ten sposób? — pyta Manfred.
Pam poklepuje go po piersi.
— Chodzi o prawo własności. — Zastanawia się chwilę. — W końcu przekonałeś mnie do swojego agalmicznego świra, tego twojego rozdawnictwa w zamian za dozgonną wdzięczność. Nie chciałam stracić cię na rzecz bandy jakichś langust czy przetransferowanych kociaków, czy tego, kto tam odziedziczy tę inteligentną osobliwość, którą starasz się stworzyć. Postanowiłam więc pierwsza wziąć co moje. Kto wie? Za parę miesięcy zwrócę ci nową istotę inteligentną i będziesz się mógł nią zajmować ile tylko dusza zapragnie.
— Ale nie musiałaś w ten sposób…
— Nie musiałam? — Schodzi z łóżka i obciąga sukienkę. — Manny, ty za łatwo wszystko rozdajesz! Musisz zwolnić, bo inaczej nic nie zostanie. — Nachyla się nad łóżkiem, kapie acetonem na palce jego lewej ręki, potem otwiera kajdanki. Buteleczkę rozpuszczalnika zostawia na tyle blisko, żeby mógł się uwolnić.
— Do zobaczenia jutro. Pamiętaj, po śniadaniu.
Jest już w drzwiach, kiedy Manfred woła:
— Ale nie powiedziałaś, dlaczego!
— Pomyśl, że to taki sposób na rozsiewanie swoich memów — odpowiada, posyłając mu całusa, potem zamyka drzwi. Nachyla się i troskliwie ustawia pod nimi kolejny karton zawierający przetransferowanego kociaka. Następnie wraca do swojego apartamentu, żeby zacząć organizować alchemiczny ślub.
ROZDZIAŁ 2
TRUBADUR
Trzy lata później Manfred jest ciągle w drodze. Szarookie fatum ściga go nieprzejednanie, poprzez sąd rozwodowy, czaty i spotkania Międzynarodowego Awaryjnego Funduszu Walutowego. W tym radosnym oberku to on prowadzi. I wcale nie ucieka — po prostu odkrył powołanie. W starożytnym mieście Rzymie chce stawić czoło prawom ekonomii. Zorganizuje koncert na rzecz maszyn posiadających duszę. Nada wolność spółkom, przy okazji obalając włoski rząd.
A potwór podąża za nim jak cień, nie odstępuje go ani na krok i nigdy się nie zatrzymuje.
Manfred wraca do Europy przez lotnisko, którego wystrój jest dwudziestowieczną mieszanką chromu i kilometrów rur, aż barbarzyńską w swym starzejącym się splendorze ery atomowej. Gładko przechodzi odprawę i idzie przez długą, pełną pogłosu halę przylotów, próbując jeden po drugim miejscowych strumieni medialnych. Jest listopad i menedżerowie portu lotniczego, nieudolnie próbując nadać mu wystrój aktualny, odświętny i radosny, wymyślili ostateczne rozwiązanie problemu Bożego Narodzenia — masową egzekucję pluszowych Mikołajów i elfów. Ich bezwładne ciała wiszą pod sufitem co kilka metrów, stopy drgają od czasu do czasu w animatronicznym przedśmiertnym skurczu, wygląda to jak zbrodnia wojenna w sklepie z zabawkami. Dzisiejsze korporacje, coraz bardziej zautomatyzowane, nie rozumieją idei śmierci, myśli Manfred, mijając wtulone w matki wystraszone dzieci. Ta nieśmiertelność jest utrudnieniem w kontaktach z żywiącymi je ludźmi — nie mogą przez to zrozumieć jednego z głównych czynników motywujących białkowych żywicieli. No cóż, wcześniej czy później trzeba będzie coś z tym zrobić — powtarza sobie.