— Chyba trzeba będzie kogoś przeprosić — rzuca chłodno Annette, wstając.
W głowie Sirhana wiruje kilkanaście dialogów aktorów i duchów — odtwarzany przed jego udręczonymi wewnętrznymi oczyma zapis przyjęcia. W reakcji na jego zażenowanie nawet ściany zaczęły migotać. Annette przeszywa go pełnym niesmaku spojrzeniem.
— Kiedy będziesz w stanie traktować kobietę jak osobę, a nie jak zagrożenie, to porozmawiamy. Nie wcześniej.
Po czym wstaje i wychodzi, zostawiając go, by kontemplował potrzaskany kikut swego gniewu. Jest tak zdumiony, że ledwo może się skupić na własnym projekcie, bo wciąż myśli: to naprawdę ja? Tak wyglądam w jej oczach? A przed nim powoli obraca się kladystyczne drzewo, szeroko rozcapierzone nagie gałęzie, czekające na wypełnienie węzłami międzygwiezdnej sieci obcych, gdy tylko uda mu się przekonać Aineko, by uraczyła go relacją z przeszukiwania jądra ciemności w głąb.
Manfred był kiedyś stadem gołębi. Dosłownie: jego egzokora została rozproszona po pewnej liczbie ptasich móżdżków; dziobał jaskrawo ubarwione fakty, srał na wpół przetrawionymi wnioskami. Wróciwszy do ciała człowieka, czuje się niewytłumaczalnie dziwnie, nawet bez dodatkowego rozkojarzenia przez popęd seksualny, który w związku z tym wyłączył, dopóki nie przyzwyczai się do ponownej jedności. Na razie nie tylko dostaje potwornych skurczów szyi za każdym razem, gdy próbuje spojrzeć prawym okiem przez lewe ramię; zatracił także nawyk wypączkowywania egzokorowych agentów, żeby odpytały jakąś bazę danych, puściły jakiegoś nanobota Moravca, czy coś w tym rodzaju, a potem zameldowały się z powrotem. Zamiast tego ciągle próbuje rozfrunąć się we wszystkie strony, co zwykle kończy się upadkiem.
Lecz w tej chwili to nie problem. Siedzi sobie wygodnie za podniszczonym drewnianym stołem w ogródku piwiarni przywiezionej z jakiegoś Frankfurtu, obok jego łokcia stoi litrowy kufel słomkowego płynu, potylicę uspokajająco łaskocze szept wielu strumieni wiedzy. Większość uwagi skupia na Annette, która krzywi się z jednoczesną czułością i obawą. Może i przez prawie jedną trzecią wieku żyli oddzielnie, ponieważ ona nie chciała przetransferować się razem z nim, ale wciąż ma z nią doskonały kontakt.
— Z tym chłopakiem trzeba będzie coś zrobić — mówi współczująco. — Zaraz zdenerwuje Amber. A bez Amber będziemy mieli problem.
— Ja muszę też coś z nią zrobić — ripostuje Manfred. — Co to w ogóle za pomysł, żeby jej nie uprzedzić, że przyjadę?
— To miała być niespodzianka. — W ostatnich dniach Manfred nie widział jeszcze u niej tak nadąsanej miny. Budzi to czułe wspomnienia; sięga przez stół i chwyta ją za rękę.
— Wiesz, że w postaci stada ciężko jest ogarniać jak trzeba ludzkie subtelności. — Gładzi wierzch jej dłoni. Annette po chwili ją zabiera, ale powoli. — Myślałem, że ty się zajmiesz tymi sprawami.
— „Tymi sprawami”. — Annette kręci głową. — To twoja córka, wiesz? Nie masz już w sobie ani krzty ciekawości?
— Jako ptak? — Manfred przechyla głowę, tak mocno, że aż krzywi się z bólu. — Nie. Teraz to mam, ale chyba ją wkurzyłem.
— I wracamy do punktu numer jeden.
— Wysłałbym jej przeprosiny, ale pomyśli, że próbuję nią manipulować. — Manfred upija łyk piwa. — I będzie miała rację. — Głos ma nieco przygnębiony. — W tym dziesięcioleciu wszystkie moje związki są jakieś porąbane. Czuję się samotny.
— No i co z tego? Nie rozpamiętuj. — Annette zabiera rękę. — W końcu coś się wykluje. A na krótszą metę jest praca, problem z wyborami staje się coraz bardziej palący. — Z ukłuciem uświadamia sobie, że gdy jest blisko niego, resztki niegdyś silnego francuskiego akcentu prawie nikną w środkowoatlantyckim zaśpiewie. Zbyt długo był pozaczłowiekiem — wszystkie ważne dlań osoby się tymczasem pozmieniały.
— Jeśli zechcę, to będę rozpamiętywał — mówi. — Nie miałem właściwie okazji pożegnać się z Pam, prawda? Nie po tym zajściu w Paryżu, z tymi gangsterami… — Wzrusza ramionami. — Na stare lata robię się nostalgiczny.
— Nie ty jeden — zauważa taktownie Annette. — Tutaj wszystkie spotkania towarzyskie to jedno pole minowe, trzeba dyskretnie obchodzić wiele kwestii, bo ludzie mają o wiele za dużo historii. A nikt nigdy nie wie, o co we wszystkim chodzi.
— To jest właśnie problem z tym cholernym miastem. — Manfred upija kolejny łyk hefeweizena. — Mieszka tu już sześć milionów, a rośnie to jak Internet pierwszej generacji. Każdy, kto jest kimś, wszystkich zna, ale mieszankę ciągle rozcieńczają nowi, którzy nie wiedzą, że świat jest tu mały, usieciowiony i co parę megasekund wszystko jest na nowo do wzięcia. Powstają nowe sieci i nawet o tym nie wiemy, dopóki nie wyrosną im polityczne postulaty i nie wynurzą się spod nas. Działamy pod presją czasu. Jeśli nie uruchomimy wszystkiego teraz, nigdy się nam nie uda… — Kręci głową. — W Brukseli tak to nie wyglądało, prawda?
— Nie. Bruksela była dojrzałym systemem. Po tym, jak wyjechałeś, musiałam się jeszcze opiekować zdziecinniałym Giannim. Ale myślę, że dalej będzie jeszcze gorzej.
— Demokracja Dwa Zero. — Wzdryga się. — Właściwie nie jestem pewien, czy teraz demokratyczne wybory w ogóle mają sens. Założenie, że wszyscy ludzie są równie ważni, wydaje się przerażająco przestarzałe. Myślisz, że uda nam się to przepchnąć?
— Niby dlaczego nie. Jeśli Amber chce dla nas odegrać rolę Królowej Ludzkich Serc… — Annette częstuje się plasterkiem wątrobianki i przeżuwa go w zamyśleniu.
— Nie jestem pewien, czy to jest do zrobienia, wszystko jedno, jak to rozegramy. — Manfred ma zatroskaną minę. — W takich okolicznościach sama idea demokratycznego udziału staje się wątpliwa. Wisi nad nami bezpośrednie zagrożenie, co prawda długoterminowe, a ta cała kultura wygląda jakby miała się zmienić w klasyczne państwo narodowe. Albo jeszcze gorzej — w parę takich tworów, nałożonych jeden na drugi, z idealnym współistnieniem geograficznym, ale totalnym brakiem przenikalności społecznej. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, sterować czymś takim — poodpadają kawałki, będą bardzo nieprzyjemne skutki uboczne. Chociaż z drugiej strony, jeśli uda nam się zmobilizować wystarczające poparcie, żeby zostać pierwszym widocznym ogólnoplanetarnym ustrojem…
— Musisz cały czas być skoncentrowany — wtrąca niespodziewanie Annette.
— Ja? Skoncentrowany? — Śmieje się. — Kiedyś miałem jeden pomysł na sekundę. Teraz może na rok. Został ze mnie tylko melancholijny ptasi móżdżek.
— Niby tak, ale znasz takie stare przysłowie? Lis ma dużo pomysłów, a jeż tylko jeden, ale za to wielki.
— No to mi powiedz, jaki niby jest mój wielki pomysł? — Manfred nachyla się ku niej, podpierając się łokciem na stole, z jednym okiem patrzącym do wewnątrz, gdzie rozpalony wątek świadomości strzela w niego psefologicznymi wskaźnikami, analizą zbliżającej się gry. — Do czego ja według ciebie zmierzam?
— Myślę, że… — Annette przerywa raptownie i patrzy gdzieś nad jego ramieniem.
Prywatność pryska jak bańka mydlana, Manfred przez krótką chwilę z przerażeniem rozgląda się po ogródku, gdzie tłoczy się trzydziestu czy czterdziestu innych gości, łokieć przy łokciu, przekrzykujących hałas w tle.
— Gianni! — Annette wstaje, rozpromieniona. — Co za niespodzianka! Kiedy przyjechałeś?
Manfred mruga. Szczupły młody mężczyzna, poruszający się z młodzieńczym wdziękiem, ale bez niezręczności i nagłego braku swobody, musi być o wiele starszy, niż wygląda; geny jastrzębia gołębiarza. Gianni? Czuje nagły przypływ wspomnień, stronicujących się na egzokorze. Wspomina, jak dzwoni do drzwi w upalnym, pylistym Rzymie: biały szlafrok frotte, gospodarka niedoboru, autograf nieżyjącego von Neumanna…