— Gianni? — pyta z niedowierzaniem. — Kopę lat!
Złoty młodzian, zreinkarnowany na podobieństwo wielkomiejskiego żigolaka z lat zerowych, szczerzy się od ucha do ucha i obejmuje Manfreda przyjacielskim „niedźwiedziem”. Potem siada na ławie obok Annette, którą bardzo poufale całuje.
— Ach, znowu wśród przyjaciół! — Rozgląda się z zaciekawieniem. — Hm. Stuprocentowa Bawaria. — Pstryka palcami. — Dla mnie… no właśnie, co polecacie? Ostatnie piwo piłem sto lat temu. — Jego uśmiech się poszerza. — W każdym razie nie w tym ciele.
— Jesteś zresymulowany? — Manfred nie może się powstrzymać.
Annette łypie nań z dezaprobatą.
— Oj, głupku! Teleportował się…
— Aha. — Manfred kręci głową. — Przepraszam…
— Nie ma sprawy. — Gianniemu Vittorii wyraźnie nie przeszkadza, że wzięto go za nowicjusza z przeszłości, a nie kogoś, kto mozolnie podróżował przez dziesięciolecia.
Musi mieć dobrze ponad setkę, zauważa Manfred, choć nie chce mu się tworzyć wątku poszukiwawczego.
— Był najwyższy czas się stamtąd wynieść, a skoro stare ciało nie chciało jechać ze mną, trzeba było godnie przyjąć to co nieuniknione, prawda?
— Nie myślałem, że jesteś dualistą — mówi z żalem Manfred.
— Bo nie jestem. Ale nie jestem też lekkomyślny. — Gianni przestaje się na moment uśmiechać. Niegdysiejszy minister spraw transhumanistycznych i teoretyk ekonomii, a potem emerytowany członek starszyzny plemienia polikognicyjnych liberałów, jest poważny. — Nigdy wcześniej się nie transferowałem, nie zmieniałem ciał ani się nie teleportowałem. Nawet gdy moje poprzednie było już kompletnie… kaput. Może za długo w nim siedziałem. Ale oto jestem. Kiedy się klonujesz i teleportujesz, to wszystko jedno, na którą planetę, nieprawdaż?
— Zaprosiłaś go? — pyta Manfred Annette.
— A dlaczego nie? — W jej oczach widzi szelmowski błysk. — Myślałeś, że będę żyć jak zakonnica, podczas gdy ty jesteś stadem gołębi? Manfred, może i agitowaliśmy przeciwko prawnej śmierci transferów, ale są pewne granice.
Manfred popatruje to na jedno, to na drugie, potem zażenowany wzrusza ramionami.
— Ciągle przyzwyczajam się do człowieka — przyznaje. — Dacie mi trochę czasu na adaptację? Przynajmniej w warstwie emocjonalnej. — To, że Gianniego i Annette łączy wspólna przeszłość, nie jest aż tak zaskakujące: to jedna z rzeczy, do których trzeba się przystosować, wypisując się z ludzkiego gatunku. Dobrze, że chociaż ma wyłączone libido, uświadamia sobie. Przynajmniej nikogo nie zdenerwuje, proponując mu pożycie intymne. Skupia wzrok na Giannim. — Mam przeczucie, że jestem tu w jakimś celu. Cudzym celu — mówi powoli. — Może mi powiecie, co właściwie knujecie?
Gianni wzrusza ramionami.
— Ogląd sytuacji już masz. Są ludzie, metaludzie i ulepszeni ludzie. Ale postludzie to istoty, które nigdy naprawdę nie były ludźmi. Wyrodne Potomstwo osiągnęło wiek dojrzewania i chce mieć wolną chatę, żeby zarządzić imprezę. Nasze dni są policzone, nie wydaje ci się?
Manfred rzuca mu przeciągłe spojrzenie.
— Sama idea ucieczki w formie białkowej jest mocno niebezpieczna — mówi wolno. Podnosi kufel z piwem i delikatnie nim porusza. — Posłuchaj, już wiemy, że osobliwość nie zamienia się w żarłocznego potwora, który pożera całą głupią materię na swojej drodze, wyzwalając przemianę fazową struktury czasoprzestrzeni, chyba że ktoś zrobił coś bardzo głupiego z konstrukcją fałszywej próżni, gdzieś poza naszym aktualnym stożkiem światła.
— Ale jeśli uciekniemy, nadal w nim będziemy. Wcześniej czy później dopadnie nas ten sam problem: niekontrolowane ulepszanie inteligencji, autoekspresja, konstruowana inteligencja, wszystko jedno. Może właśnie coś takiego zaszło w wielkiej pustce w Wolarzu — nie cywilizacja na galaktyczną skalę, ale rasa patologicznych tchórzy uciekających przed własną wykładniczą transcendencją. Gdziekolwiek idziemy, niesiemy ze sobą zalążki osobliwości, ale jeśli je wyplenimy, przestaniemy być ludźmi, prawda? Więc… może mi powiesz, co według ciebie powinienem zrobić. No?
— To dylemat. — W ich ograniczonym prywatnością polu widzenia pojawia się kelnerobot. Stawia przed Giannim kufel z diamentowego włókna, potem rzyga do niego piwem. Manfred odmawia dolewki, czeka aż Gianni wypije. — Ach, te proste cielesne przyjemności! Manny, korespondowałem z twoją córką. Wypożyczyła mi streszczenie relacji z podróży na Hyundaia plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć. Wydało mi się dość przerażające. Nie będę krytykować jej spostrzeżeń, nie po samonapędzającej się bańce giełdowej, przekrętach nigeryjskich, czy innych plagach szalejących w sferze Ekonomii Dwa Zero, ale implikacje są… Manny, Wyrodne Potomstwo zeżre cały Układ Słoneczny. Potem spowolni. Ale gdzie się wtedy podziejemy? Co mamy zrobić my, ortoludzie?
Manfred kiwa z namysłem głową.
— Pewnie znasz spór między akceleracjonistami i wiązaczami czasu? — pyta.
— Oczywiście. — Gianni bierze potężny łyk piwa. — A ty co myślisz o naszych opcjach?
— Akceleracjoniści chcą przetransferować wszystkich na małe kosmolociki i wyruszyć na podbój niezamieszkanego układu planetarnego wokół jakiegoś brązowego karła. Albo może ukraść jakiś pogrążony w starczej demencji mózg-matrioszkę i zmienić go z powrotem w planetarny ekosystem podszyty rdzeniami z diamentowego komputronium, realizując w ten sposób jakąś obłąkaną, pastoralną, nostalgiczną wycieczkę do krainy sielanki. Uniwersalne roboty Rousseau. Amber zapewne uważa to za dobry pomysł, bo już to robiła — a przynajmniej sam wylot na kosmolociku. „Odważnie zmierzać tam, gdzie jeszcze nie dotarła żadna kolonia przetransferowanych metaludzi” — brzmi całkiem nieźle, nie sądzisz? — Manfred kiwa głową. — Ale ja mówię, że to się nie sprawdzi. W parę gigasekund od przylotu znajdziemy się w pierwszej interakcji na diagramie przyczynowo-skutkowym powstawania osobliwości. Dlatego właśnie wróciłem: żeby ją ostrzec.
— I? — indaguje Gianni, udając, że nie zwraca uwagi na marsowe spojrzenia rzucane mu przez Annette.
— A co do wiązaczy czasu — Manfred znów kiwa głową — są jak Sirhan. Bardzo konserwatywni i bardzo podejrzliwi. Mają zamiar zostać tu, jak długo się da, dopóki Wyrodne Potomstwo nie wyciągnie łap po Saturna, a wtedy stopniowo, powolutku wyprowadzą się do pasa Kuipera. Habitaty-kolonie na kulach śnieżnych pół roku świetlnego od czegokolwiek. — Wzdryga się. — Jak jakaś, kurwa, mielonka w puszce, i godzina świetlna drogi do najbliższego cywilizowanego sąsiedztwa, jeśli twoi koledzy spod celi postanowią sobie na nowo wynaleźć stalinizm lub obiektywizm. Dzięki, nie skorzystam! Wiem, że mruczą coś o kwantowej teleportacji i zabawkach wykradzionych z routerów, ale uwierzę, jak zobaczę.
— Czyli co zostaje? — pyta Annette. — Świetnie, zjechałeś program akceleracjonistów i wiązaczy czasu, Manny, ale jaką możesz zaproponować alternatywę? — Wygląda na zmartwioną. — Pięćdziesiąt lat temu miałbyś sześć nowych pomysłów przed śniadaniem! I erekcję.
Manfred łypie na nią.
— Kto powiedział, że nie mogę mieć jednego i drugiego?
Annette wbija weń wzrok.
— Daj spokój!
— Okej. — Manfred przełyka ćwierć litra piwa, osuszając kufel, i stawia go z łoskotem na stole. — Tak się składa, że mogę zaproponować alternatywę. — Minę ma teraz poważną. — Od pewnego czasu dyskutowałem nad tym z Aineko, a Aineko zapładniała ideą Sirhana — aby to zadziałało optymalnie, musimy zabrać na pokład główny elektorat akceleracjonistów i konserwatystów. Dlatego warunkowo zgadzam się popracować przy tych idiotycznych wyborach. No, ile dacie za moje wyjaśnienie?