Выбрать главу

Langusty. Kilkadziesiąt lat temu, w trapionych depresją latach zerowych, przetransferowanym langustom udało się uciec z jałowych ziemskich pustkowi. Manfred załatwił im własną kolonię-kometę z bezzałogową fabryką. Wiele lat później, ekspedycja Amber do routera natrafiła tam na osobliwe langusty-zombiaki, obrazy transferowe przejęte i ożywione przez Fajansistów. Ale gdzie się podziały prawdziwe langusty…?

Przez moment Ricie wydaje się, że unosi się w ciemności, w próżni, gdzieś daleko w dole rozbrzmiewa syreni śpiew planetarnej studni grawitacyjnej. Po jej… lewej — północnej? — stronie żarzy się mglista czerwona chmura wielkości widzianego z Ziemi Księżyca w pełni. Chmura nieustannie emanuje szumem, ciepłem odpadowym galaktycznej cywilizacji śniącej sobie wściekle bezbarwne myśli. Po chwili domyśla się, jak poruszać widzianym bez oczu, niemrugającym obrazem, i dostrzega statek.

Statek kosmiczny w kształcie trzykilometrowego skorupiaka, segmentowanego i spłaszczonego. Wyrastające z tułowia nogi rozciągają się sztywno na boki, ściskając pękate balony z paliwem, kriogenicznym deuterem. Błękitny metaliczny ogon to spłaszczony wachlarz osłaniający delikatne żądło reaktora termojądrowego. W okolicy głowy wygląda trochę inaczej: brak ogromnych szczypiec, zamiast nich delikatnie rozczłonkowany puch nanobotów Moravca, nanoasemblerów czekających w pogotowiu, by w locie naprawiać uszkodzenia i rozwijać żagiel kolektora materii, gdy statek będzie gotów do deceleracji. Potężnie opancerzona głowa jest gotowa na blitzkriegowy atak międzygwiezdnego pyłu, radarowe oczy błyskają patrzącymi wprost na nią sześciokątnymi fasetkami.

Z tyłu i poniżej statku-langusty czai się potężny, choć ledwo widoczny planetarny pierścień. Langusta orbituje wokół Saturna, zaledwie parę sekund świetlnych stąd. A gdy osłupiała i oniemiała Rita wpatruje się w nią, skorupiak do niej mruga.

— Nie używają imion, nie jako identyfikatory poszczególnych osobników — wyjaśnia przepraszająco Manfred — więc zapytałem, czy moglibyśmy go jakoś nazywać. Powiedział Niebieski, bo taki ma kolor. Przedstawiam więc państwu zacną langustę Coś niebieskiego.

— Ale mój projekt kladystyczny dalej wam będzie potrzebny — przerywa zadowolony z siebie Sirhan — żeby znaleźć drogę w sieci? Macie już jakiś konkretny cel?

— Tak, na oba pytania — przyznaje Manfred. — Musimy wysłać parę duchów do każdego możliwego routera końcowego, poczekać na echo, powtórzyć czynności. Rekurencyjne przeszukiwanie w głąb. Co do celu, to trudniejsza sprawa.

Wskazuje na sufit, rozpierzchający się w chaotyczną trójwymiarową pajęczynę, w której Rita, po paru subiektywnych godzinach grzebania po archiwach, rozpoznaje mapę rozkładu ciemnej materii w promieniu miliarda lat świetlnych; galaktyki przyklejone jak farfocle do węzłów, gdzie przecinają się nitki schnącego jedwabiu.

— Od co najmniej wieku wiemy, że tam, za pustką w Wolarzu dzieje się coś podejrzanego — widać tu parę galaktycznych supergromad, wokół których coś jest pochrzanione z anizotropią promieniowania tła. Entropię generuję w wyniku większości procesów obliczeniowych, ale tu wygląda, jakby coś pompowało w to miejsce ciepło odpadowe ze wszystkich okolicznych galaktyk, w dodatku w rozkładzie zgodnym z zawartością metali w tych galaktykach, z wyjątkiem samych ich rdzeni. A według langust, które zabawiły się w bardzo wielkobazową interferometrię, większość gwiazd w najbliższych gromadach jest czerwieńsza niż być powinna i brakuje im metali. Jakby ktoś już je wydobył.

— O. — Sirhan wytrzeszcza oczy, patrząc na dziadka. — A czemu miałyby się jakoś różnić od lokalnych węzłów?

— Tylko się rozejrzyj. Widzisz jakieś oznaki kosmicznej inżynierii na wielką skalę? W promieniu, powiedzmy, miliona lat świetlnych? — Manfred wzrusza ramionami. — Tutaj nikt jeszcze nie osiągnął… no właśnie. Nie możemy nawet spekulować, jaki jest cykl życiowy cywilizacji, która przeszła poza ekstremum, prawda? Pomacaliśmy słonia. Widzieliśmy ruinę skolapsowanej matrioszki. Wiemy, że dla poosobliwościowych inteligencji eksploracja jest bardzo mało atrakcyjna, wiemy, że są uwiązane do domu pasmem transmisji. — Wskazuje na sufit. — Ale tam stało się coś całkiem innego. Oni dokonują zmian na skalę całej supergromady galaktyk; co więcej: te zmiany wydają się skoordynowane. Więc wylecieli z domu i rozprzestrzenili się po kosmosie, a ich potomkowie może nadal tam są. Wygląda na to, że robią coś celowego i skoordynowanego, coś przeogromnego — może to atak kanałem czasowym na wirtualną maszynę, na której chodzi wszechświat, albo zagnieżdżona symulacja całkiem innego wszechświata. W dół, czy w górę, czy pod spodem jest już tylko żółw na żółwiu, a może coś bardziej realnego niż my sami. Nie myślicie, że warto by się przekonać?

— Nie. — Sirhan zaplata ręce na piersi. — Niespecjalnie. Interesuje mnie uratowanie ludzi przed Wyrodnym Potomstwem, a nie ryzykowne zakłady o istnienie tajemniczych transcendentnych obcych, którzy być może miliard lat temu zbudowali sobie wielką jak galaktyka machinę do łamania rzeczywistości. Sprzedam ci moje usługi i nawet wyślę z tobą ducha, ale jeśli spodziewasz się, że postawię na to całą swoją przyszłość…

Dla Rity to zbyt wiele. Odwracając wzrok od oszałamiającego wewnętrznego widoku, szturcha Sirhana łokciem pod żebro. Ten rozgląda się głupawo przez chwilę, potem z rosnącą irytacją zdejmuje na moment filtr.

— „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” — syczy Rita.

Potem, ulegając impulsowi, mimo że już wie, że za moment tego pożałuje, wrzuca mu do skrzynki odbiorczej końcówkę prywatnego kanału.

— Nikt cię o to nie prosi — mówi Manfred obronnym tonem. — Patrzę na to jak na coś w rodzaju projektu Manhattan: realizujemy wszystkie programy równolegle. Jeśli wygramy wybory, będziemy dysponować zasobami, żeby to zrobić. Powinniśmy wszyscy zostawić kopie zapasowe na pokładzie Czegoś niebieskiego i wszyscy przejść przez router. Niebieski jest wooolny, maksimum jedna dziesiąta c, ale za to potrafi wywieźć w cholerę z przestrzeni okołosłonecznej wystarczającą ilość diamentu pamięciowego, zanim autonomiczny układ obronny Wyrodnego Potomstwa zakradnie się do nas przez jakąś opartą na zaufaniu furtkę, jaką sobie zmajstruje w ciągu następnych paru megasekund…

— Czego chcesz? — pyta gniewnie Sirhan przez kanał. Wciąż na nią nie patrzy i nie tylko dlatego, że skupia się na dominującej we współdzielonej przestrzeni spotkania błękitnej wizji.

— Przestań się okłamywać — odsyła Rita. — Sam siebie oszukujesz co do swoich celów i motywacji. Może nie chcesz znać prawdy, którą wypracował twój własny duch, ale ja chcę. I nie pozwolę ci zaprzeczać, że to się stało.

— Więc jakiemuś twojemu agentowi udało się uwieść obraz mojej osobowości…

— Gówno prawda…

— Chcesz otwarcie zadeklarować powstanie takiej platformy wyborczej? — pyta młodo-stary facet, eurobiurokrata. — Bo robiąc to, podkopiesz kampanię Amber…

— Nie ma sprawy — mówi ze znużeniem Amber. — Przyzwyczaiłam się, że wsparcie taty jest jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne.

— Nie ma sprawy — wtrąca ktoś. — Z przyjemnością popasę się w stanie oczekiwania w ekliptyce. — To zaprzyjaźniona langusta-łódź ratunkowa, trochę zapóźniona łącznościowo przez swoją pozapierścieniową trajektorię.