— Lubisz ukrywać się za hipokryckim poczuciem czystości moralnej, bo pozwala ci to patrzeć z góry na innych ludzi, ale pod spodem jesteś taki sam jak wszyscy…
— To ona namówiła cię, żebyś mnie zdemoralizowała, prawda? Jesteś tylko przynętą w jej planie…
— Mamy pomysł, żeby przechowywać w ładowni Panulirusa przyrostowe kopie zapasowe, na wypadek gdyby słaboboska inteligencja z wewnętrznego układu próbowała zaktywizować przeciwciała, które już zdołała rozsiać po festiwalowych miastach — wyjaśnia Annette, wyręczając Manfreda.
Nikt inny w przestrzeni dyskusji nie zauważa, że Rita i Sirhan wydrapują sobie oczy przez prywatny kanał, obrzucając się emocjonalnymi granatami z wprawą wytrawnych rozwodników.
— To nie jest satysfakcjonujące rozwiązanie kwestii ewakuacji, ale powinno spełnić fundamentalne wymaganie konserwatystów, a dla zabezpieczenia…
— No jasne, wszystko przez twoją eigenmatkę! A nie przyszło ci do głowy, że nie obchodzisz jej aż tak, żeby ci robiła takie numery? Chyba za dużo przestawałeś z tą swoją świrniętą babką. Nawet nie zintegrowałeś tego ducha, prawda? Za bardzo się boisz skalać! Założę się, że nigdy nawet nie sprawdziłeś, jak to jest od środka…
— …Sprawdziłem. I… — Sirhan zamiera na chwilę, moduły osobowościowe stronicują się tam i z powrotem w jego mózgu, jak rój wściekłych pszczół -…wychodzę na kompletnego idiotę — dodaje cicho i obwisa bezwładnie w fotelu. — Wstyd mi potwornie. — Zakrywa twarz dłońmi. — Miałaś rację.
— Miałam? — Zdumienie Rity powoli ustępuje zrozumieniu.
Sirhan dopiero teraz zintegrował wspomnienia z częściówek, które kiedyś napuścili na siebie. Taki nadęty, taki dumny — musi teraz czuć olbrzymi dysonans poznawczy.
— Nie, nie miałam. Po prostu ty jesteś nadmiernie czuły na krytykę.
— Ja jestem…
Jest zawstydzony. Rita zna go przecież na wylot. Ma pamięć ducha, który spędził z nim sześć miesięcy w symulacji, bawiąc się ideami, wymieniając czułościami, a później i sekretami. Zna z pamięci ducha jego uścisk, pamięta ognisty romans, który mógłby się zdarzyć w prawdziwym świecie, gdyby jego natychmiastową reakcją na samą tę możliwość nie było schowanie odłamka umysłu zanieczyszczonego brudnymi myślami do zamrażarki i wyparcie wszystkiego.
— Nie dysponujemy jeszcze profilem zagrożenia — mówi Annette, przerywając im w połowie dyskretnej konwersacji. — Jeśli istnieje bezpośrednie zagrożenie — a jeszcze nie jesteśmy tego pewni, może Wyrodne Potomstwo okaże się po prostu na tyle oświecone, żeby zostawić nas w spokoju — zapewne będzie to jakiś subtelny atak wymierzony bezpośrednio w fundamenty naszej tożsamości. Trzeba wypatrywać jakiegoś boomu kredytowego, nagłej dewaluacji rozproszonych miar zaufania po tym, jak ludzie podłapują jakąś cudaczną religię, czegoś w tym stylu. Może przewrotnego wyniku wyborów. I to nie będzie nagłe. Oni nie są głupi, nie zaczną frontalnego ataku, jeśli najpierw nie rozmiękczą przeciwnika powolną demoralizacją.
— Widać, że sporo o tym myślałaś — mówi Sameena, oschle i z naciskiem. — A co ma z tego ten wasz przyjaciel, ten, eee… Niebieski? Udało wam się zachomikować dość kredytów na wynajęcie statku od metabańki Ekonomii Dwa Zero? Czy o czymś nam jeszcze nie powiedzieliście?
— Eee. — Manfred wygląda jak dzieciak przyłapany z ręką w słoiku z konfiturami. — Właściwie…
— Tak, tato, może nam powiesz, ile to będzie kosztowało? — pyta Amber.
— No dobrze. — Ma zakłopotaną minę. — To langusty, nie Aineko. One chcą pewnej zapłaty.
Rita łapie Sirhana za rękę. Nie oponuje.
— Wiesz coś o tym? — indaguje go.
— Pierwsze słyszę… — Zdezorientowana częściówka wrzuca jego odpowiedź do kanału. Na chwilę przyłącza się do jego introspektywnych marzeń, w których próbuje dojść, co właściwie wynika z tej wiedzy, jaką zebrali o swoim potencjalnym związku.
— Chcą dostać spisaną, konceptualną mapę. Mapę wszystkich dostępnych przestrzeni memów podczepionych do sieci routerów, skompilowaną przez ludzkich badaczy. Mówią, że będą mogły jej użyć jako punktu wyjścia. Układ jest prosty: w zamian za bilet w kosmos niektórzy z nas będą musieli zabawić się w eksplorację. Ale to nie znaczy, że nie mogą robić sobie kopii zapasowych.
— Zależy im na jakichś konkretnych badaczach? — Amber pociąga nosem.
— Nie — odpowiada Manfred. — Chcą po prostu, żebyśmy zrobili mapę sieci routerów, która ostrzeże ich o zewnętrznych zagrożeniach. — Urywa na chwilę. — Polecisz ze mną, prawda?
Kampania wyborcza trwa w przybliżeniu trzy minuty i zżera więcej pasma niż wszystkie ziemskie kanały łączności od prehistorii do roku 2008. Około sześciu milionów duchów Amber, indywidualnie dostosowanych do profilów odbiorcy docelowego, mnoży się w światłowodowej sieci szkieletowej nenufarowych kolonii, po czym wypada na zewnątrz siecią o topologii kraty i instancjonuje we wszczepkach i fruwających w powietrzu kłębkach pyły, żeby nagabywać wyborców. Wiele z nich nie dociera do odbiorcy, wiele wdaje się w bezowocne dyskusje; mniej więcej sześć stwierdza nawet, że różnią się od oryginału wystarczająco, by stanowić odrębne osoby, i zgłasza się po obywatelstwo; jeden zaś ucieka z rojem wysoce empatycznych zmodyfikowanych afrykańskich pszczół.
Ambery to nie jedyne duchy konkurujące o uwagę publiczności. Są wręcz w mniejszości. Większość autonomicznych agentów wyborczych agituje za platformami głoszącymi najrozmaitsze idee — od wprowadzenia progresji podatkowej — nikt nie wie dlaczego, ale zdaje się, że taka jest tradycja — aż po ruch nawołujący do wybrukowania całej powierzchni planety, zupełnie ignorujący rzeczywistość i zawartość pierwiastków w górnych warstwach atmosfery ubogiego w metale gazowego olbrzyma, nie wspominają już o chaosie, jaki to uczyniłoby z pogodą. Beztwarzowcy nawołują, by co sześć miesięcy przydzielać każdemu nowy komplet mięśni twarzy, Sini Figlarze żądają równych praw dla istot nieświadomych, a garstka skupiających się na pojedynczych kwestiach grup nacisku gada o tych samych przegranych sprawach co zawsze.
Jak kształtują się preferencje wyborców, to wielka tajemnica — przynajmniej dla niewtajemniczonych w działania Komitetu Festiwalowego, czyli grupy, która pierwsza wpadła na pomysł wybrukowania Saturna balonami z gorącym wodorem — ale po jednej dobie — mniej więcej czterdziestu tysiącach sekund — uwidacznia się pewna prawidłowość. Ta prawidłowość stanie się podsumowaniem długoterminowych preferencji wszystkich sieci komunikacyjnych, które obracają punktami reputacji — liczonych może nawet od pięćdziesięciu milionów sekund, czyli prawie marsjańskiego roku (gdyby Mars jeszcze istniał). Powstanie z tego parlament — zespolony grupowy borganizm, mówiący jednym głosem superumysłu zbudowanego z poglądów zwycięzców. A wiadomości nie są pomyślne, co powoli dociera do grupki zebranej w najwyższej kuli Atomium (Manfred uparł się, żeby Amber wynajęła ją na powyborczą imprezę). Amber nie ma z nimi; pewnie sama topi smutki albo zajmuje się jakimiś całkiem nowymi powyborczymi knowaniami. Reszta sztabu się zjawiła.
— Mogło być gorzej — racjonalizuje późnym wieczorem Rita. Siedzi w fotelu z plecionego drutu w narożniku platformy na siódmym piętrze, ściska szklankę syntetycznego single malta i obserwuje cienie. — To mogły być staroświeckie wybory-bijatyka, obrzucanie się gównem w siedmiu kolorach. A tak przynajmniej zachowujemy jakąś anonimowość.
Jedna ze ślepych plamek odkleja się od peryferyjnego pola widzenia i zaczyna się zbliżać. Szybko urasta w kształt Sirhana. Ma posępną minę.