— Co cię gryzie? — pyta. — Twoja dawna frakcja wygrywa na punkty.
— Może i tak. — Siada obok niej, starannie unikając jej wzroku. — Może to dobrze. A może nie.
— To kiedy dołączasz do zespólni?
— Ja? Do czego? — Robi przerażoną minę. — Myślałaś, że chcę wejść do parlamentarnego borga? Za kogo ty mnie masz?
— Och. — Rita kręci głową, — Myślałam, że unikasz mnie, bo…
— Nie. — Wyciąga rękę i przechodzący kelnerobot wkłada w nią szklankę. Robi głęboki wdech. — Winien ci jestem przeprosiny.
Najwyższy czas, myśli nieżyczliwie. Ale on właśnie tak ma. Jest sztywny i dumny, niechętnie przyznaje się do błędów, ale nie będzie przepraszał, jeśli nie traktuje tego poważnie.
— Za co? — pyta.
— Za to, że nie uwierzyłem ci na słowo — mówi powoli, obracając szklankę w dłoniach. — Powinienem wcześniej usłuchać siebie, a nie izolować go.
Rita dobrze wie, o jakim fragmencie jaźni mowa.
— Nie jest łatwo się do ciebie zbliżyć — mówi cicho. — Może na tym między innymi polega twój problem.
— Między innymi? — Śmieje się ponuro. — Moja matka… — Gryzie się w język. — Wiesz, że jestem od niej starszy? Znaczy, od tej wersji. A te jej ugruntowane opinie o mnie działają mi na nerwy…
— I nawzajem. — Rita bierze go za rękę, tym razem Sirhan odwzajemnia uścisk, nie odpycha jej. — Posłuchaj, chyba nie dostanie się do tego parlamentu kłamstw. Konserwatyści idą jak burza, pełne wyparcie. Około osiemdziesięciu procent populacji stanowią resymulanci z dawnych czasów, i to się nie zmieni do czasu, aż zaatakuje nas Wyrodne Potomstwo. Co zrobimy?
Sirhan wzrusza ramionami.
— Podejrzewam, że ci, którzy naprawdę wierzą w zagrożenie, zbiorą się i polecą. A akceleracjoniści po prostu przestaną wierzyć w demokrację. Plan dalej się sprawdza — zaprzyjaźniona langusta Manfreda zadziała, nie potrzeba do tego całego planetarnego budżetu energetycznego — ale to odrzucenie trochę ich zaboli. Nie mogę się powstrzymać od myśli, że może prawdziwym celem Wyrodków było zmanipulowanie nas tak, żebyśmy nie zabierali im zasobów do innych celów. Obcesowo, bez finezji, więc zakładaliśmy, że nie o to chodzi. Ale może pora jest odpowiednia na takie prostackie działania.
Rita wzrusza ramionami.
— Demokracja średnio się nadaje do łodzi ratunkowych. — Taka wizja wciąż jej nie leży. — Pomyśl tylko o ludziach, których zostawimy.
— No cóż. — Sirhan uśmiecha się sztywno. — Jeśli widzisz jakiś sposób, żeby przekonać masy…
— Na początek dobrze byłoby przestać myśleć o nich per „manipulowane masy”. — Rita wbija weń wzrok. — W twojej rodzinie pojawiają się takie elitarystyczne ciągoty, i to wcale nie jest atrakcyjne.
Sirhan czuje się zakłopotany.
— Jeśli to ci u mnie przeszkadza, to spróbuj pogadać z Aineko. Ten kot czasami mnie zastanawia.
— Może i pogadam. — Rita się waha. — A ty? Co zrobisz? Polecisz z odkrywcami?
— Ja… — Patrzy na nią z ukosa. — Dopuszczam myśl, że wyślę eigenbrata… — mówi cicho. — Ale nie postawię całej mojej przyszłości na opcję dotarcia przez routery do peryferii obserwowalnego wszechświata. Ostatnio miałem dość podniet na całe życie. Myślę tak: jedna kopia w archiwum w lodowych czeluściach, jedna na wyprawę, a jedna się ustatkowuje i zakłada rodzinę. A ty? Co myślisz?
— We wszystkie trzy strony? — pyta.
— Ja tak. A ty?
— Pójdę tam, gdzie ty. — Przywiera do niego. — Przecież tylko to się liczy, prawda? — szepcze.
ROZDZIAŁ 9
OŻYWIONY
Pomiędzy kolejnymi wizytami u rodu Macksów mija tym razem więcej niż parę garści lat.
Gdzieś w wypełnionym rzadkim gazem mroku poza lokalną pustką pleni się organiczne życie. W ciemności wiruje pięćdziesięciokilometrowy diamentowy walec. Na powierzchni ma wyryte dziwne kwantowe studnie, emulujące egzotyczne atomy, jakich nie zna żaden układ okresowy, który byłby w stanie rozpoznać Mendelejew. A w środku, między ścianami, mieszczą się kilotony gazowego tlenu i azotu, megatony opanowanej przez życie gleby. Lśni jak klejnot w mroku sto bilionów kilometrów od ruin Ziemi.
Witamy w Nowej Japonii: to jedno z miejsc między gwiazdami, gdzie przebywają ludzkie istoty, teraz, gdy Układ Słoneczny jest już dla nich niedostępny.
Ciekawe, kogo tam zastaniemy?
W jednym z ziemiokształtnych sektorów walcowego habitatu znajduje się otwarty skwer. Na jego jednym końcu, na pięknie pomalowanej drewnianej ramie wisi potężny gong. Skwer jest wyłożony płytami zerodowanego wapienia, zrobionymi z atomów wydartych planecie, która nigdy nie oglądała stopionego lodu. Wokół stoją domy i otwarte altany, gdzie rozmaite humanoidalne kelneroboty zapewniają jedzenie i picie prawdziwym przechodniom. Grupka dzieci bawi się w chowanego ze swymi wielkookimi zwierzakami, ściskając w rękach zaimprowizowane dzidy i karabinki automatyczne — nie ma tu miejsca na ból, ciała są bowiem wymienialne, bramka asemblera/dezasemblera w dowolnym pokoju odbudowuje je w minutę. Niewielu tu dorosłych — Plac Czerwony jest aktualnie niemodny i dzieci przejęły go na wyłączność, robiąc zeń plac zabaw. Wszystkie są autentycznie młode: symptomy boomu demograficznego — ani jednego staro-młodego pseudodziecka.
Szczupły chłopaczek o orzechowobrązowej skórze, z szopą czarnych włosów i trzema rękami, cierpliwie podkrada się zza rogu do wystraszonego błękitnego kłapouchego. Mija stragan ze świeżo zwiniętymi sushi; wtem spod taczki wyłania się dziwny stwór i przeciąga się, wyginając grzbiet.
Chłopczyk, Manni, zamiera i zaciskając rączki na włóczni, skupia wzrok na nowym celu. (Błękitny kłapouchy smaga go ogonem i pędzi do bezpiecznej kryjówki po drugiej stronie omszonego kamienia).
— Miasto, co to takiego? — pyta, nie poruszając ustami.
— A na co patrzysz? — odpowiada miasto, co trochę go dziwi, ale nie tak bardzo, jak powinno.
Stwór kończy przeciągać jedną przednią łapę i prostuje drugą. Trochę przypomina Manniemu kota, ale coś jest w nim nie tak. Głowę ma nieco za małą, oczy też, a te łapy…
— Ostre — napomina go oskarżycielsko, marszcząc z dezaprobatą czoło.
— No i co. — Stwór ziewa.
Manni celuje w niego dzidą, ściskając drzewce obiema prawymi rękami. Ma też ostre zęby, ale mówi do niego mową wewnętrzną, nie przez uszy. A mowa wewnętrzna jest dla ludzi, nie dla zabawek.
— Kim jesteś? — pyta.
Stwór patrzy nań bezczelnie.
— Znam twoich rodziców — odpowiada, wciąż w mowie wewnętrznej. — Jesteś Manni Macx, prawda? Tak myślałem. Zaprowadź mnie do taty.
— Nie! — Manni zrywa się na równe nogi i macha rękami. — Nie podobasz mi się! Idź sobie. — Celuje dzidą w nos potwora.
— Pójdę, jeśli zaprowadzisz mnie do taty — upiera się stwór. Unosi ogon jak kot, pusząc futro, ale potem przestaje. — Jeśli zabierzesz mnie do taty, opowiem ci bajkę. Co ty na to?
— Mam gdzieś twoją bajkę! — Manni ma zaledwie dwieście megasekund — siedem staroziemskich lat — ale nawet on potrafi wyczuć manipulację.
— Dzieci. — Kotopodobny stwór uderza w ziemię ogonem. — No dobra, Manni, może tak: zaprowadź mnie do ojca, bo rozdrapię ci twarz. Mam ostre pazury. — Okamgnienie później owija mu się wokół kostek, mrucząc, żeby zatuszować tę nieudaną groźbę, ale Manni widzi, że naprawdę ma ostre pazury. To jakiś dziki kotostwór, a jego dotychczasowe sztucznie zakonserwowane ortoludzkie wychowanie w żaden sposób nie przygotowało go na spotkanie z prawdziwym, dzikim, gadającym kotem.