Выбрать главу

— Idź sobie! — Manny się boi. — Mamo! — krzyczy, bezwiednie włączając swojemu wewnętrznemu głosowi tryb rozgłaszania. — Tu jest coś takiego…

— Mama też może być — rzuca z rezygnacją kotostwór. Przestaje się ocierać o nogi Manniego i patrzy mu w oczy. — Nie panikuj. Nic ci nie zrobię.

Manni przestaje się drzeć.

— Kim jesteś? — pyta w końcu, gapiąc się na niego. Gdzieś o lata świetlne stąd ktoś dorosły usłyszał jego krzyk; matka już nadbiega, przeskakując między przełącznikami i rozglądając się po zwiniętych wymiarach, pędząc ku niemu na łeb, na szyję.

— Jestem Aineko. — Stwór siada i zaczyna myć sobie sierść pod tylną łapą. — A ty jesteś Manni, tak?

— Aineko — powtarza niepewnie Manni. — A znasz Lis albo Billa?

Aineko-kot przerywa program mycia i spogląda na Manniego, przechylając głowę. Manni jest zbyt młody i niedoświadczony, żeby wiedzieć, że zwierzę ma powstałe przez naturalną ewolucję proporcje domowego kota, Felis catus, a nie zabawek, palimpsestów i stworów do towarzystwa, do których jest przyzwyczajony. Rzeczywistość może i jest modna wśród pokolenia jego rodziców, ale są pewne granice. Jego futro zdobią brązowo-pomarańczowe pasy i zwoje, a pod brodą ma biały puchaty śliniak.

— A kto to jest Lis i Bill?

— To oni — mówi Manni, gdy wielki, ponury Bill podkrada się do Aineko z tyłu i próbuje złapać go za ogon, podczas gdy Lis trzyma się z tyłu za nim, jak niewielkie, brzęczące z podniecenia UFO. Ale Aineko jest dla nich za szybki i ucieka wokół nóg Manniego jak futrzasty pocisk. Manni krzyczy i próbuje nadziać go na dzidę, ale ta zmienia się w niebieskie szkło, pęka, sypiąc wokół parzącymi ręce śnieżnymi odłamkami.

— To nie było ładne, co? — W głowie Manniego brzmi groźną nutą głos Aineko. — Matka cię nie uczyła, że nie…

Drzwi w boku straganu z sushi otwierają się, wpada Rita, zdyszana i wściekła.

— Manni! Mówiłam ci, że masz się nie bawić… — Zauważa Aineko i zamiera. — To ty. — Wzdryga się z nieskrywanym przestrachem. W odróżnieniu od Manniego dostrzega w nim awatar postludzkiego demiurga, wcielonego tylko po to, by mieć jakiś punkt interakcji z ludźmi.

Kot szczerzy do niej zęby.

— To ja — odpowiada. — Jesteś gotowa do rozmowy?

— Nie mamy o czym rozmawiać — mówi sztywno Rita.

Aineko tłucze ogonem.

— Mamy, mamy. — Odwraca się i patrzy znacząco na Manniego. — Prawda?

* * *

Odkąd Aineko ostatni raz tędy przelatywał, przestrzeń wokół Hyundaia+4904/-56 zmieniła się nie do poznania. Wiele lat temu, gdy wielkie, zbudowane przez langusty statki wyleciały z Obłoku Oorta i zaczęły archiwizować surowe dane o niezamieszkanych układach brązowych karłów, zostawiając w nich strukturalne ekskrementy programowalnej materii, nie było tu prawie nic, zaledwie parę zdechłych atomów (i router obcych). Lecz minęło wiele lat; ostatnio układ cierpi na ludzką plagę.

Niezoptymalizowana instancja homo sapiens zachowuje spójny stan przez zaledwie dwie do trzech gigasekund, potem czeka ją martwica. Lecz ich plaga zdołała w dziesięć gigasekund wywrócić cały układ brązowego karła do góry nogami. Z mroźnych planet wydobyto odkrywkowo wszystkie surowce, żeby zbudować środowisko nadające się dla ich typu węglowego życia. Poprzestawiano księżyce, budując potężne konstrukcje wielkości asteroid. Z routerów wydarto końcówki tuneli czasoprzestrzennych i zmieniono we własną sieć dwupunktowych połączeń; potem nauczono się generować własne tunele i uruchomiono na nich rozproszone lokalizacyjnie ustroje. Ruch przez tunele obsługuje teraz coraz bardziej rozrastającą się międzygwiezdną sieć handlową, ale zawsze odbywa się w mroku pomiędzy świecącymi gwiazdami a dziwnymi, pozbawionymi metali karłami o podejrzanie niskoentropijnej emisji. Przedsięwzięcie zdumiewa bezczelnością: mimo że puszkowane człekokształtne po prostu nie nadają się do życia w próżni międzygwiezdnej, a już zwłaszcza na orbicie wokół brązowego karła, przy którego planetach nawet Pluton jest tropikalnym rajem, opanowały cały cholerny układ.

Nowa Japonia należy do nowszych ludzkich ustrojów w tym systemie. Jest zbiorem węzłów fizycznie kolokowanych w przystosowanych dla ludzi przestrzeniach walców-kolonii. Jej projektanci wyraźnie znali stary Nippon tylko z zapisów dokonanych przed rozbiórką Ziemi i opierali się na nagraniach wideo ze wspomnieniowych podróży, filmach Miyazakiego i kulturze anime. Niemniej, w tym świecie mieszkają liczni ludzie — choć swoich historycznych przodków przypominają mniej więcej tak, jak Nowa Japonia swą dawno zaginioną imienniczkę.

Ludzkość?

Ich dziadkowie w zasadzie by ich rozpoznali. Ci, którzy naprawdę wykraczaliby poza pojmowanie rozbitków z XX wieku, na ogół zostali w domu, w rozżarzonych chmurach nanokomputerów, które zastąpiły planety, orbitujące niegdyś wokół Słońca w statecznej kopernikańskiej harmonii. Szybko myślące mózgi-matrioszki są dla swoich zaledwie postludzkich protoplastów tak niezrozumiałe, jak międzykontynentalne pociski balistyczne dla ameby — i mniej więcej tak samo nadają się do zamieszkania. Przestrzeń zaściełają pyłem zwłoki dawno wypalonych mózgów-matrioszek, gdyż kolapsy informacyjne potrafią zmiatać z horyzontu całe cywilizacje, które trzymały się bliskich orbit wokół swych gwiazd. Daleko stąd inteligencje wielkości galaktyk wystukują w mrok wszechświata niezrozumiałe rytmy, próbując zmusić substrat Plancka, by zatańczył, jak mu zagrają. Postludzie i parę innych na wpół transcendentnych gatunków, które odkryły sieć routerów, żyją sobie dyskretnie w ciemności pomiędzy tymi wysepkami blasku. Wygląda na to, że niewykazywanie się nadmierną inteligencją ma jednak pewne zalety.

Ludzkość. Monadalne inteligencje, przeważnie uwięzione we własnych czaszkach, żyjące w małych rodzinnych grupkach wiążących się w większe struktury plemienne, adaptowalne do terytorialnego lub wędrownego trybu życia. Takie właśnie opcje były dostępne przed wielkim przyśpieszeniem. Teraz, gdy głupia materia umie myśleć, gdy każdy kilogram tapety może potencjalnie pomieścić setkę przetransferowanych przodków, gdy każde drzwi mogą być ewentualnym tunelem czasoprzestrzennym do habitatu o pół parseka stąd, ludzie mogą siedzieć na miejscu — migruje i mutuje tylko ich otoczenie, zapełniając żądną wrażeń pustkę w ich osobistej historii. A życie jest tu przebogate, nieskończenie urozmaicone, czasem nawet dezorientujące. Zatem grupy plemienne istnieją nadal, przez dziwaczne siły sprawcze utrzymując kontakty na odległość terakilometrów i gigasekund. A czasem te nośniki znikają na chwilę — i wracają później, jak niespodziewany żart rodem z pustki.

* * *

Pojęcie „cześć oddawana przodkom” nabiera całkiem nowego znaczenia, gdy wektory stanu wszystkich prekursorów istot potomnych są zarchiwizowane i zindeksowane, by ułatwić ich przywołanie. W tym momencie maleńkie naczynia włoskowate w twarzy Rity zwężają się w reakcji na adrenalinę, przez co blednie, a jej źrenice się rozszerzają, gdy skupia wzrok na kotowatym stworzeniu. Sirhan zaś klęczy przed małą kapliczką, zapala kadzidełko i przygotowuje się do pełnej szacunku przemowy do ducha dziadka.

Ten rytuał jest w zasadzie zbędny. Sirhan mógłby rozmawiać z duchem dziadka gdziekolwiek i kiedykolwiek zechce, bez żadnych formalności, a duch odpowiadałby mu rozwlekłymi tyradami, rzucając grami słów w dawno martwych językach i rozpytując o ludzi zmarłych przed założeniem świątyni historii. Ale Sirhan jest maniakiem rytuałów, pozwala mu to zresztą ustrukturalizować to dość stresujące spotkanie.