Darmowe kanały medialne są tu bardziej zagęszczone i obficiej nawiązują do siebie nawzajem niż w Ameryce prezydenta Santoruma. Chociaż akcent mają inny. Luton, czwarte, peryferyjne londyńskie lotnisko mówi nadętym, nosowym tonem, jak pozujący na wyższe sfery Australijczyk: „Witaj, nieznajomy! Masz w kieszeni mózg czy po prostu cieszysz się, że mnie myślisz? Sprawdź na Watford Informatics — najnowsze moduły kognicyjne i żenujące filmiki reklamowe”. Skręca za róg i trafia w ciasną lukę między kontuarem odbioru bagażu a grupę pijanych Belgów, kibiców wyścigów traktorów, podczas gdy lewe szkło okularów usiłuje mu coś pilnie powiedzieć o kolumbijskiej infrastrukturze kolejowej. Kibice noszą na twarzach niebieskie barwy, skandują coś, co nieprzyjemnie kojarzy się z pradawnym brytyjskim okrzykiem wojennym — „Wemberrrrly, Wemberrrrly!” — a w cyberprzestrzeni ciągną także przez halę przylotów gigantyczny wirtualny traktor-totem. Manfred wybiera jednak odbiór bagażu.
Gdy wchodzi w strefę odbioru bagażu, kurtka mu sztywnieje, a okulary ciemnieją; słyszy nawołujące właścicieli zagubione dusze walizek. Upiorny lament wywołuje smutek u wszystkich jego akcesoriów, przez chwilę jest tak przestraszony, że omal nie wyłącza bocznikowego interfejsu limbicznego we wzgórzu, pozwalającego mu odczuwać ich emocje. Ostatnio nie przepada za emocjami, nie podczas tych męczących spraw rozwodowych, nie kiedy Pam chce go zmusić do krwawej ofiary; już wolałby, żeby miłości, nienawiści i poczucia straty nigdy nie wynaleziono. Lecz, żeby pozostać na bieżąco ze światem, potrzeba maksymalnego dostępnego pasma transmisyjnego, dlatego za każdym razem, gdy jego obuwiu spodoba się glans jakiejś mołdawskiej piramidki finansowej, czuje to aż w sercu. „Cicho tam”, glifuje do swego niesfornego stadka agentów, „nie słyszę własnych myśli!”.
— Dzień dobry panu, miłego dnia, czym mogę służyć? — odzywa się piskliwie żółta, plastikowa walizka na kontuarze.
Manfred nie daje się nabrać: widzi stalinowską regułę podległości służbowej przykuwającą ją do złowrogiego, skrytego pod blatem, pozbawionego twarzy terminalu kasowego, agenta korporacyjnej biurokracji Brytyjskiego Nadzoru Lotniczego. Ale nic nie szkodzi, tutaj tylko walizki powinny czuć się zagrożone pozbawieniem wolności.
— Tylko się rozglądam — mruczy.
Zresztą to prawda. Wskutek nie do końca przypadkowej kryptograficznej procedurki przekierowującej w serwerze obsługującym rezerwacje lotów jego walizka jest w drodze do Mombasy, gdzie pewnie przetną jej rdzeń kręgowy i wskrzeszą ją w służbie jakiegoś afrykańskiego cyber-Fagina. Manfredowi to nie przeszkadza — miał w niej tylko statystycznie standardową mieszaninę używanych ciuchów i przyborów toaletowych, zresztą wyłącznie po to, żeby przekonać lotniskowy system profilowania pasażerów, że nie jest jakimś psychopatą czy terrorystą — ale przed wylotem trzeba zapełnić tę lukę w inwentarzu. Musi wziąć jakąś zastępczą walizkę, żeby przy wyjeździe z supermocarstwa mieć tyle samo bagażu co przy przylocie — u szczytu transatlantyckiej wojny handlowej pomiędzy protekcjonistami Nowego Świata i globalistami Starego lepiej uniknąć oskarżenia o przemyt fizycznych towarów. Przynajmniej taka jest jego wersja i jej się będzie trzymał.
Przed ladą stoi cały szereg nieodebranych toreb, z braku właścicieli wystawionych na sprzedaż. Niektóre są mocno sfatygowane, ale pomiędzy nimi stoi porządna torba, z wbudowanymi indukcyjnie ładowanymi kółkami i silnym poczuciem lojalności; dokładnie taki sam model jak jego poprzednia. Odpytuje ją i widzi nie tylko GPS, ale i system śledzenia Galileo, słownik geograficzny wielkości niegdysiejszego serwera plików oraz żelazne postanowienie wskoczenia za swym właścicielem choćby do ognia. A także dokładnie taką, jak trzeba, rysę u dołu na lewym boku.
— Ta ile kosztuje? — pyta przewodnika stada na ladzie.
— Dziewięćdziesiąt euro — brzmi wypowiedziana łagodnym tonem odpowiedź.
Manfred wzdycha.
— Postarałbyś się bardziej. — W czasie, kiedy udaje im się dogadać na siedemdziesiąt pięć, indeks Hang Sen spada o czternaście i szesnaście setnych punktu, a niedobitki NASDAQ-a wspinają się o dwa i jeden. — Stoi.
Manfred ciska wirtualną gotówkę w brutalną twarz terminala kasowego, a ten uwalnia walizkę, nieświadom, że za prawo wzięcia akurat tego bagażu Macx zapłacił już znacznie więcej. Manfred pochyla się i spogląda w kamerę na rączce.
— Manfred Macx — mówi cicho. — Za mną.
Czuje, jak rączka się nagrzewa, gdy wdrukowują się w nią jego odciski palców, cyfrowe i fenotypowe. Potem Manfred się odwraca i z toczącym się u nogi nowym bagażem wychodzi z targu niewolników.
Po krótkiej podróży pociągiem Manfred melduje się w hotelu w Milton-Keynes. Z okna pokoju przygląda się słońcu zachodzącemu za przesłaniające horyzont betonowe krowy. Pokój jest funkcjonalny, na natrętnie naturalistyczny sposób, wszędzie rattan, pędzone siłą egzotyczne drewno i konopne kilimy kryjące betonowe ściany i instalacje. Siada w fotelu, ze szklaneczką dżinu z tonikiem, równolegle chłonąc najnowsze rynkowe wieści i pasąc się na wielokanałowych strumieniach. Zauważa, że jego reputacja bez szczególnego powodu wzrosła dziś o dwa procent. Dziwne. Grzebiąc dalej, odkrywa, że wszystkim trochę wzrosła — to jest, każdemu, kto ma ją publicznie notowaną. Całkiem jakby rozproszone internetowe serwery reputacji zwietrzyły hossę. Może właśnie powstaje jakaś globalna bańka uczciwości?
Manfred marszczy czoło, potem pstryka palcami. Walizka podtacza się ku niemu.
— Właściciel? — pyta.
— Manfred Macx — odpowiada trochę nieśmiało bagaż.
— Nie. Poprzedni.
— Nie rozumiem pytania.
— Otwórz się — wzdycha.
Zatrzaski chowają się ze szmerem. Twarda pokrywa unosi się ku niemu. Manfred zagląda do środka, żeby sprawdzić zawartość.
Walizka jest pełna szumu.
Witaj we wczesnym XXI stuleciu, człowieku.
W Milton-Keynes jest noc, w Hongkongu wschodzi słońce. Prawo Moore’a nieubłaganie działa dalej, ciągnąc ludzkość ku niepewnej przyszłości. Łączna masa planet Układu Słonecznego wynosi około 2 x 1027 kilogramów. Kobiety całego świata rodzą czterdzieści pięć tysięcy dzieci dziennie, co daje 1023 MIPS-ów mocy obliczeniowej. Na tym samym świecie linie fabryczne od niechcenia trzaskają trzydzieści milionów mikroprocesorów dziennie — także 1023 MIPS-ów. Za dziesięć miesięcy większość przyrastającej w Układzie Słonecznym mocy obliczeniowej będzie się po raz pierwszy mieścić w maszynach. Za kolejne dziesięć lat układowa moc przetwarzania zbliży się do krytycznego progu 1 MIPS na gram — milion rozkazów na sekundę na gram materii. Potem tylko osobliwość — punkt zbiegu, poza którym ekstrapolowanie postępu nie ma już sensu. Od tego nagłego impulsu inteligencji dzieli nas już jednocyfrowa liczba lat…
Aineko zwija się na poduszce obok głowy Manfreda, łagodnie mrucząc pogrążonemu w niespokojnym śnie właścicielowi. Na zewnątrz jest ciemno; samochody jadą na autopilotach, światła mają przyćmione, by nad uśpionym miastem mogła się jarzyć Droga Mleczna. Ich ciche, zasilane ogniwami paliwowymi silniki nie przeszkadzają Manfredowi we śnie. Kot-robot czuwa na straży, wyglądając intruzów, których nie ma, poza szepczącymi duchami metakory Manfreda, wszczepiającymi w jego sny swoje wektory stanów.