Gdyby miał usta, wydarłby się teraz na nią, a tak panika ustępuje monstrualnemu déjà vu. Coś o niej wie, coś strasznego… jest pewien, że już ją kiedyś spotkał. I choć większość podsystemów ma wyłączonych, jeden z nich jest bardzo aktywny: to duch cząstkowej osobowości, sygnalizujący chęć do reintegracji. Jego delta pamięci jest olbrzymia — całe lata odmiennych przeżyć do wchłonięcia. Odpycha go tytanicznym wysiłkiem, gdyż to bardzo uparty duch — i skupia się na wyobrażaniu sobie poruszających się warg, zębów, języka ukradkiem przesłaniającego nagłośnię, formujących się w krtani słów.
— J… a…
— Gdybyśmy byli mądrzejsi, Manny, nie upgrade’owalibyśmy w kółko tego kota. On za dobrze nas zna. Może i cieleśnie umarłam, ale Aineko mnie pamiętał, tak obrzydliwie dokładnie, jak Wyrodne Potomstwo pamięta tych losowo wybranych resymulantów. Można od tego uciec — jak ty, w drugie dzieciństwo — ale nie można się ukryć. Twój kot cię chce. I coś jeszcze.
Od jej głosu ciarki chodzą mu po kręgosłupie, duch bowiem zaczął bez pozwolenia wpisywać swój ogromny ładunek pamięci w jego mapę neuronową. I ten głos po chwili nabiera konotacji erotycznej i odpychającej zarazem, co jest wynikiem warunkowania, jakiemu został poddany całe życie — życia? — temu.
— Manny, on z nami pogrywał, pewnie jeszcze zanim zdaliśmy sobie sprawę, że jest świadomy.
— Wypu… — Manfred nagle urywa.
Znów widzi, może się poruszać, ma władzę w ustach. Znów jest sobą, fizycznie pod trzydziestkę, jak wiele lat temu, gdy wiódł perypatetyczny żywot w przedosobliwościowej Europie. Siedzi na brzegu łóżka w amsterdamskim hotelu, uroczo zdobionym w motywy związane z różnymi filozofami, ma na sobie dżinsy, koszulę bez kołnierzyka i kamizelkę z mnóstwem kieszeni, wypełnionych śmieciem dawno przestarzałej sieci osobistej, na stoliku nocnym leżą obłędnie prymitywne okulary projekcyjne. Pamela stoi sztywno w drzwiach, obserwując go. Nie wygląda jak ta pomarszczona szkarada, jaką pamięta z Saturna, półślepa Parka wspierająca się na ramieniu wnuka. Ani mściwa paryska Furia, ani podstępna fundamentalistyczna diablica rodem z konserwatywnego Południa. Na czerwonozłoty brokatowy gorset nałożyła pięknie skrojony kostium, jasne włosy jak cieniutkie druciki upięte w ciasny kok, jest skupioną, skoncentrowaną siłą natury, w której się pierwszy raz zakochał: represją, dominacją, jego osobistą machiną.
— Umarliśmy — mówi Pamela i parska śmiechem. — Jeśli nie chcemy, nie musimy ponownie przeżywać ciężkich czasów.
— A o co chodzi? — pyta, czując suchość w ustach.
— O imperatyw reprodukcyjny — prycha. — No dalej, wstawaj. Chodź do mnie.
Posłusznie wstaje, ale nie podchodzi do niej.
— Czyj imperatyw?
— Nie nasz. — Drga jej policzek. — Dowiesz się wszystkiego, jak umrzesz. Ten skurwykot będzie musiał nam sporo rzeczy wyjaśnić.
— Ty mówisz, że…
Wzrusza ramionami.
— A przychodzi ci do głowy inne wytłumaczenie tego wszystkiego? — Robi krok naprzód i ujmuje go za rękę. — Dzielenie i rekombinacja. Rozdzielanie memetycznych replikatorów na grupy, a potem staranne zapładnianie krzyżowe. Aineko, aranżując te wszystkie cudaczne małżeństwa, rozwody, eigenrodziców i rozwidlone transfery, nie hodował po prostu lepszych Macksów — on próbował hodować nasze umysły.
Ma szczupłe i chłodne w dotyku palce. Przez moment czuje odrazę, jak do grobu, i wzdryga się, po czym uświadamia sobie, że to warunkowanie. Prostacko wszczepione odruchy, które już dawno nie powinny działać.
— Nawet nasz rozwód. Gdyby…
— Oczywiście, że nie. — Manny już to pamięta, przynajmniej tyle. — Wtedy Aineko nie był jeszcze świadomy!
Pamela unosi elegancko wyrzeźbioną brew.
— Na pewno?
— Ty chcesz, żeby ci odpowiedział — mówi Manfred.
Pamela oddycha głęboko, czuje na policzku powiew jej tchu — jeżą mu się od tego delikatne włoski na karku. Potem sztywno kiwa głową.
— Chcę wiedzieć ile z naszej rodzinnej historii to jego scenariusz. I czy, kiedy myśleliśmy, że wgrywamy mu nowy firmware, to naprawdę to robiliśmy. Może tylko tak myśleliśmy? — Syk oddechu. — A ten rozwód? To my czy zostaliśmy zmanipulowani?
— A czy nasze wspomnienia są prawdziwe? To wszystko się nam przydarzyło? Bo może…
Stoi dwadzieścia centymetrów od niego. Manfred czuje, że jest boleśnie świadom jej obecności, zapachu jej skóry, falowania piersi w oddechu, rozszerzenia źrenic. Przez nieskończenie długą chwilę wpatruje się jej w oczy, widząc, jak patrzy nań własne odbicie — to jej teoria jego umysłu. Komunikacja. Machina. Odstępuje o krok, stukając szpilkami, i uśmiecha się ironicznie.
— Czeka na ciebie świeżo wyprodukowane ciało: wygląda na to, że Sirhan gadał ostatnio z twoim zarchiwizowanym duchem w świątyni historii. Zdecydował się na reinkarnację. Sporo tych zbiegów okoliczności jak na jeden dzień, co? Może się z nim zreintegrujesz, potem spotkam się z tobą i pójdziemy zadać Aineko parę trudnych pytań?
Manfred robi głęboki wdech i kiwa głową.
— No, może…
Mały Manni, klon węzła rodzinnego drzewa, będącego właściwie skierowanym grafem cyklicznym, nie rozumie, o co ta cała awantura, ale potrafi poznać, że mama, Rita, jest zła. Domyśla się, że to coś z tym koto-stworem, ale mama nie chce mu powiedzieć.
— Skarbie, idź się pobaw z kolegami — rzuca w roztargnieniu. Nie chce jej się nawet wypączkowywać ducha, żeby go pilnował.
Manni idzie do pokoju i przez chwilę grzebie w przestrzeni zabawek, ale nie ma tam nic tak ciekawego jak kot. Kotostwór pachnie przygodą, czymś otwarcie zakazanym. Ciekawe skąd tata go wziął. Próbuje wezwać ducha dużego Manniego, ale nie odpowiada: pewnie śpi albo coś. Więc bawi się chwilę, nieuważnie, w irytacji, po czym przestrzeń zabawowa jest w totalnym nieładzie, a zwierzaki z ilustracji Sendaka chowają się pod wielkim bębnem, potem znów dopada go nuda. Ponieważ w gruncie rzeczy nadal jest małym dzieckiem, nie kontroluje w pełni własnego metaprogramowania — dlatego zamiast skorygować sobie nastrój, usuwając nudę, wykrada się przez bramę w swoim pokoju (jakiś czas temu przeprogramowaną przez ducha dorosłego Manniego w taki sposób, że prowadzi do mało używanej publicznej bramy typu A, którą z kolei złamał atakiem przez pośrednika, tak by mogła służyć za pośredniczący serwer teleportacji) do podziemia Placu Czerwonego, gdzie oskórowane stworzenia bełkoczą i wyją na swoich oprawców, zepsute anioły krzyżuje się na podtrzymujących niebo filarach, a bandy półdzikich dzieciaków odgrywają swe psychotyczne fantazje na niemych androidach, replikach rodziców i opiekunów.
Jest tu Lis, Vipul, Kareen i Morgan. Lis przebrała się w wojenny kształt, ponurą, szarą skorupę wojskowego robota, najeżonego kolcami, przystrojonego pasem wirujących groźnie morgensternów.
— Manni! Bawisz się w wojnę?
Morgan zamiast dłoni ma gigantyczne szczypce; Manni cieszy się, że występuje jako obcy z planety Źdźbło, zmieniwszy trzecią rękę od łokcia w dół w potężną rogową kosę. Podekscytowany kiwa głową.