— Kto jest wrogiem?
— Oni. — Lis przechyla się precesyjnie i wskazuje grupkę dzieci po drugiej stronie artystycznie ułożonej sterty śmieci.
Stoją wokół szubienicy, wtykając różne żarzące się rzeczy w jakieś uwięzione w żeliwnej klatce drgające ciało. Wszystko na niby, wrzaski są jednak realistyczne: sprawiają, że Manni cofa się do chwili, kiedy ostatni raz tu zginął, wspomina brutalne cięcie montażowe przerywające czarną dziurę bólu spowodowanego wypatroszeniem.
— Mają Lucy i ją torturują, musimy ją odbić.
W tych zabawach nikt naprawdę nie umiera, nie na zawsze, ale dzieciaki potrafią być bardzo brutalne, dlatego dorośli Nowej Japonii stwierdzili, że najlepiej pozwolić im wyżyć się na sobie nawzajem, a potem pozwolić miastu naprawić szkody. Taki upust dla energii ułatwia powstrzymanie ich od naprawdę niebezpiecznych rzeczy, mogących zaszkodzić integralności biosfery.
— Fajnie. — Oczy Manniego rozbłyskują, gdy Vipul szarpie drzwi arsenału i zaczyna rozdawać pałki, majchry, szpikulce, shurikeny i garoty. — Lecimy!
Po dziesięciu minutach wybijania oczu, biegania, walki i wrzasków, Manni dyszy ciężko, oparty o filar do krzyżowania. Na razie wojna idzie dobrze, ręka boli go i swędzi od dźgania kosą, ale Manni ma złe przeczucie, że to się zaraz zmieni. Lis poszła na ostro i zaplątała się łańcuchami w podporę klatki — teraz przypiekają ją nad ogniem, a elektronicznie wzmocniony wrzask zagłusza jego własne sapanie. Z czubka szponu kapie krew — cudza. Dygoce od obłędnej żądzy krwi, okrutnej potrzeby zadawania bólu. Zadziera głowę — z góry dobiega ciche skrobanie. To ukrzyżowany anioł o skrzydłach pękniętych w miejscu, gdzie pod stawy podtrzymujące ogromne niskograwitacyjne błony lotne wbito gwoździe. Jeszcze oddycha, nikomu nie chciało się go wypatroszyć, poza tym, gdyby sytuacja nie była zła, nie byłoby go tutaj, więc…
Manni wstaje, ale gdy sięga pazurem trzeciej ręki do chudego, sinego brzucha anioła, słyszy głos:
— Czekaj. — To mowa wewnętrzna, nacechowana stanowczymi uprawnieniami, od których nieruchomieje mu staw łokciowy. Mruczy coś w złości i odwraca się, gotowy do walki.
To ten kot. Siedzi skulony na kamieniu — dziwna rzecz: dokładnie tam, gdzie patrzył sekundę temu — i obserwuje go oczyma jak szparki. Manni ma ochotę rzucić się na niego, ale ręce i nogi ani drgną: to pewnie ciemna strona Placu Czerwonego — dzieci bawią się tu w krwawe zabawy, wszystko wolno, Manni może mieć szpony większe niż jakikolwiek kot, lecz miasto zachowuje pewną kontrolę, a uprawnienia kota praktycznie chronią go przed jakimikolwiek obrażeniami — i vice versa.
— Cześć, Manni — odzywa się kotostwór. — Tata się niepokoi. Szuka cię, bo miałeś siedzieć w pokoju. Duży Manni załatwił ci jakąś boczną furtkę, co?
Manni kiwa głową, wytrzeszczając oczy. Chciałby wrzasnąć i rzucić się na kotostwora, ale nie może.
— Coś ty za jeden?
— Jestem twoim… zaczarowanym ojcem chrzestnym. — Kot wpatruje się weń intensywnie. — Bo wiesz, jestem przekonany, że nie za bardzo przypominasz swój archetyp, on w twoim wieku wyglądał zupełnie inaczej, ale… chyba, po namyśle, się nadasz.
— Nadam się do czego? — Zdezorientowany Manni opuszcza szpon.
— Żeby skontaktować mnie z twoją drugą jaźnią. Tą dorosłą.
— Ale nie mogę. — Manni chce się tłumaczyć. Zanim jednak zdąży dokończyć, wielkie kamienie z jękiem obracają się pod kotem, który musi wstać i okręcić się w miejscu, jeżąc ogon ze złości.
Z teleportu wychodzi ojciec Manniego i rozgląda się. Twarz zastyga mu w maskę dezaprobaty.
— Manni! Co ty tu robisz? Wracaj do domu, i to ju…
— On jest ze mną, historyku — przerywa kot, zirytowany wtargnięciem Sirhana. — Właśnie go tu zdybałem.
— Szlag by cię, sam go doskonale pilnuję, bez ciebie!
— Mama mi pozwoliła… — zaczyna Manni.
— A co to jest, na mieczu? — Spojrzenie Sirhana ogarnia całą scenę, zaimprowizowaną grę w ściganego i torturowanego na szubienicy, ogniska i wrzaski. Maska dezaprobaty pęka, ukazując lodowaty gniew. — Idziesz do domu! — Zerka na kota. — I ty też, jeśli chcesz z nim pogadać. Ma szlaban.
Dawno, dawno temu był sobie domowy kot.
Tylko że to wcale nie był kot.
Dawno temu, gdy młody przedsiębiorca imieniem Manfred Macx latał sobie po jeszcze zdemontowanych konstrukcjach kontynentu zwanego niegdyś Europą, przynosząc bogactwo nieznajomym i racząc przyjaciół opartymi na przypadkowych pomysłach biznesplanami — taka rozpaczliwa zastępcza czynność, mielenie kółkami w miejscu w daremnej próbie ucieczki przed własnym cieniem — woził ze sobą robota-zabawkę w kształcie kota. Można go było programować i upgrade’ować. Aineko był trzecią generacją pochodzącą od pierwszych, luksusowych japońskich robotów do towarzystwa. Manfred tylko na tyle miał w życiu miejsce i kochał go bardzo, chociaż pod jego drzwiami ciągle w niepokojący sposób pojawiały się odmóżdżone kociaki. Kochał go prawie tak, jak Pamela, narzeczona, kochała jego — ona zaś była tego świadoma. Jako osoba o wiele inteligentniejsza, niż uważał Manfred, uświadomiła sobie, że najszybsza droga do serca mężczyzny wiedzie przez coś ukochanego. Jako osoba mająca o wiele silniejszego, niż domyślał się Manfred, pierdolca na punkcie władzy, była gotowa użyć każdego środka ograniczenia mu swobody, jaki tylko znalazł się pod ręką. Był to bardzo XXI-wieczny związek, co oznacza, że sto lat wcześniej byłby nielegalny, a jeszcze sto lat wcześniej byłby modnym skandalem. A kiedy tylko Manfred unowocześniał swojego kota-robota, przeszczepiając jego uczącą się sieć neuronową do nowego ciała o coraz to nowszych i ciekawszych portach rozszerzeń, Pamela się do niego włamywała.
Przez chwilę byli małżeństwem, dużo dłużej rozwiedzeni — rozwiedli się podobno dlatego, że nic poza śmiercią lub transcendencją nie byłoby w stanie pogodzić ich silnych osobowości o diametralnie różnych filozofiach życia. Manny, jako osobnik dziko kreatywny, ekstrawertyczny i mający okres skupienia uwagi jak naćpana fretka, miał inne kochanki. Pamela… któż to wie? Jeśli nawet od czasu do czasu wieczorem przebierała się i wyrywała kogoś w fetyszystycznych klubach, nikomu o tym nie mówiła: żyła w statecznie zapiętej pod szyję, sztywniackiej Ameryce i musiała dbać o swoją reputację. Oboje jednak utrzymywali kontakt z kotem i choć z jakiegoś nigdy niewysłowionego powodu przejął go Manfred, Aineko odbierał telefony od Pameli — dopóki nie przyszła pora pomieszkać z ich córką Amber podczas jej podróży na relatywistyczne wygnanie, potem pilnowania pańskim okiem jej eigensyna Sirhana, oraz jego żony i dziecka (klona materiału z drzewa genealogicznego, Manfreda 2.0).
A teraz gwóźdź programu: Aineko nie był kotem. Aineko był czystą inteligencją, zamykaną kolejno w coraz bardziej realistycznych kocich ciałach i wyposażaną w moc obliczeniową, która z każdym upgrade’em potrafiła zasymulować coraz większą sieć neuronową.
Czy komuś z rodziny Macx w ogóle przyszło do głowy zapytać, czego chce Aineko?
A gdyby dostali odpowiedź, czy przypadłaby im do gustu?
Dorosły Manfred, wciąż zdezorientowany przebudzeniem i reinkarnacją o parę wieków od pośpiesznej ucieczki z układu Saturna, z wahaniem nawiguje ku domowi Sirhana i Rity, gdy w jego świadomość wpada, jak tona rozżarzonego na krawędziach komputronium, dorosły Manni z duchem pamięci Manfreda.