Pozostaje tylko krzyknąć „o kurwa!”. Przez moment Manfred potyka się, prawie skręcając sobie kostkę i dyszy. Już pamięta. Z trzeciej ręki pamięta, jak zreinkarnował się jako Manni, synek-rozrabiaka Rity i Sirhana (a dlaczego w ogóle postanowili wychowywać przodka, zamiast wygenerować nowe, własne dziecko, to jedna z tych kulturowych osobliwości, które są dlań ledwie zrozumiałe). Potem przez chwilę wspomina życie przyśpieszonego, cierpiącego na amnezję dorosłego ducha Manniego, obserwującego swój pierwowzór z konsensusowej przestrzeni miasta: pojawienie się Pameli, reakcję dorosłego Manniego na nią, zrzucenie do pamięci ducha wspomnień jeszcze jednego egzemplarza Manfreda, i wreszcie to… To ilu mnie tu jest? — zastanawia się zdenerwowany. Potem: Pamela? A co ona tu robi?
Potrząsa głową i się rozgląda. Pamięta, jak był dorosłym Mannim, wie, gdzie subiektywnie jest, co więcej: wie, do czego służą te wszystkie nowomodne interfejsy miasta. Ściany i sufit wypełniają świecące symbole, obiecujące wszystko od natychmiastowo dostępnych usług lokalnych po teleportację na międzygwiezdne dystanse. Czyli nie do końca udało im się skolapsować geografię, uświadamia sobie z ulgą, chwytając się najbliższej własnej i zrozumiałej myśli, zanim wszystko mu wytłumaczą wspomnienia starego Manniego. To dziwne uczucie: widzieć to wszystko po raz pierwszy — udogodnienia technosfery wyprzedzającej o stulecia tę, w której ostatnio był świadomy — ale z objaśniającą je wszystkie pamięcią. Zdaje sobie sprawę, że stopy nadal niosą go naprzód, na trawiasty plac otoczony drzwiami prowadzącymi do prywatnych mieszkań. Za którymiś z nich spotka swoich potomków, a najprawdopodobniej także Pamelę. Sama ta myśl sprawia, że jego żołądek wykonuje mdlącego fikołka. Nie jestem jeszcze na to gotowy…
Przeżywa dotkliwe déjà vu. Stoi na znajomym progu, którego nigdy nie widział na oczy. Drzwi otwierają się, z dołu patrzy nań trójrękie dziecko o poważnej twarzy — Manfred nie może się powstrzymać od wytrzeszczenia oczu, gdyż owo trzecie ramię od łokcia w dół jest groźną, zębatą kosą.
— Cześć, ja — mówi dziecko.
— Cześć, ty. — Manfred gapi się dalej. — Wyglądasz inaczej, niż pamiętam. — Ale znajomo: wygląd Manniego zapisał się we wspomnieniach dużego Manniego, podpatrzony przez wszechobecne argusowe oko fruwającego w powietrzu panoptikonowego pyłu. — Zastałem rodziców? Albo twoją… — głos mu się łamie -…prababcię?
Drzwi otwierają się szerzej.
— Możesz wejść — mówi ponuro dzieciak. Potem odskakuje w tył i nurkuje do bocznego pokoju. Jakby robił unik przed wrogim snajperem, zauważa Manfred. Ciężkie życie mają dzieci, gdy nic nie zabrania używania śmiercionośnej siły, bo po zabawie zawsze można się odtworzyć z backupu.
Siedlisko — Manfredowi trudno nazwać „domem” czy „mieszkaniem” coś składającego się z elementów rozdzielonych bilionami kilometrów próżni — wydaje się nieco zatłoczone. Słyszy głosy z salonu, więc kieruje się tam, przeciskając się pod girlandą róż bez kolców, udrapowanych przez Ritę wokół ramy bramy czasoprzestrzennej. Czuje, że ciało ma lżejsze, lecz serce tak samo ciężkie. Rozgląda się.
— Rita? — pyta. — I…
— Cześć, Manfred. — Pamela kiwa mu z rezerwą głową.
Rita unosi na jego widok brew.
— Kot pytał, czy może skorzystać z domowego asemblera. Nie spodziewałam się rodzinnego spotkania po latach.
— Ja też. — Manfred ze skruchą ociera czoło. — Pamela, to Rita. Żona Sirhana. To moi… chyba eigenrodzice to całkiem dobry termin? Bo to oni sprowokowali moją reinkarnację.
— Rozgość się, proszę — proponuje Rita, wskazując ręką pusty kawałek podłogi pomiędzy patio a kamienną fontanną w kształcie przekroju przez szklaną hipersferę. Z unoszącej się w powietrzu, połyskującej w sztucznym słonecznym blasku mgły użytkowej krystalizuje się futon z diamentopodobnego włókna. — Sirhan zajmuje się Mannim, naszym synem. Zaraz przyjdzie.
Manfred siada nieufnie po jednej stronie futonu. Pamela opada sztywno na przeciwny koniec, unikając jego wzroku. Gdy ostatni raz fizycznie się spotkali — potworną otchłań lat temu — przy rozstaniu przeklinali się nawzajem: przeciwnicy w burzliwym rozwodzie, dzieleni na dodatek różnicami ideologicznymi tektonicznego kalibru. Minęły jednak subiektywne dziesiątki lat; i ideologia, i rozwód straciły na znaczeniu. A może w ogóle ich nie było? Teraz, gdy jednoczy ich wspólna sprawa, Manfred ledwo może na nią patrzeć.
— Jak tam Manni? — pyta gospodynię, chcąc uciec w pogawędkę o niczym.
— Dobrze — mówi Rita łamiącym się głosem. — Takie tam, dziecięce szaleństwa. Gdyby tylko nie… — Milknie. W powietrzu ukazują się drzwi, wychodzi z nich Sirhan, a za nim ubrane w futro maleńkie bóstwo.
— Zobaczcie, co przyniósł kot — rzuca Aineko.
— Ty to jesteś wyszczekany — mówi lodowato Pamela. — A może byś…
— Nie chciałem go do ciebie dopuścić — tłumaczy się Sirhan Manfredowi — ale on…
— Nie ma sprawy. — Manfred macha ręką. — Pamelo, mogłabyś zacząć?
— Nie mogłabym. — Zerka nań z ukosa. — Ty pierwszy.
— No dobrze. Chciałeś, żebym tu przyszedł. — Manfred kuca i wpatruje się w kota. — Czego chcesz?
— Gdybym był tradycyjnym środkowoeuropejskim diabłem, powiedziałbym, że przyszedłem po twoją duszę — mówi Aineko, patrząc z dołu na Manfreda i wyginając ogon. — Na szczęście nie jestem dualistą i chcę ją tylko na trochę pożyczyć. Oddam, nawet się nie zabrudzi.
— Aha. — Manfred unosi brew. — A po co?
— Nie jestem wszechwiedzący. — Aineko siada, wysuwając w bok jedną łapkę, wzrok ma jednak cały czas utkwiony w Manfredzie. — Dostałem taki… jakby telegram, on twierdzi, że jest od ciebie. To znaczy, od innego egzemplarza, tego, co z innym egzemplarzem mnie i z Amber i ze wszystkimi, których tu nie ma, wybrał się w podróż przez sieć routerów. Mówi, że znalazł odpowiedź i chce mi przekazać drogę na skróty do potężnych myślicieli na skraju obserwowalnego wszechświata. Podobno wie, kto stworzył tę sieć tuneli czasoprzestrzennych i po co, i… — Aineko urywa. Gdyby był człowiekiem, wzruszyłby ramionami, a tak, w roztargnieniu drapie się tylną nogą za uchem. — Problem polega na tym, że nie jestem pewien, czy mu wierzyć. Dlatego potrzebuję ciebie, żebyś uwierzytelnił tę wiadomość. Boję się użyć własnej pamięci, bo ona za dużo o mnie wie; jeśli ten pakiet okaże się trojanem, nie chciałbym, żeby się dowiedział niektórych rzeczy. Nie mogę nawet zmodyfikować pamięci o samym sobie — jeśli pakiet okaże się wrogi, z tego też może wywnioskować pewne informacje. Potrzebuję więc kopii ciebie, prosto z muzeum, świeżej i czyściutkiej.
— I tyle? — pyta z niedowierzaniem Sirhan.
— Jak dla mnie, to aż nadto — odpowiada Manfred.
Pamela otwiera usta, chcąc się odezwać, ale Manfred patrzy jej w oczy i nieznacznie kręci głową. Odwzajemnia spojrzenie, a potem… szokując Manfreda, kiwa głową i zamyka usta. Cóż za zdumiewająca współpraca.
— Chcę coś w zamian.
— Oczywiście — mówi kot. Waha się. — Bo wiesz, że ten proces jest niszczący.
— Jaki?
— Robię tymczasową kopię ciebie. Potem zapoznaję ją z… hm… informacją od obcych, w izolowanym środowisku. Środowisko jest potem niszczone, wypuszcza tylko jeden bit informacji, odpowiedź „tak” lub „nie” na pytanie: „czy mam wierzyć informacji od obcych?”.
— Ehm. — Manfred zaczyna się pocić. — To chyba mi się nie podoba.
— To tylko kopia. — Znów pora na kocie wzruszenie ramionami. — Sam jesteś kopią. Manni jest kopią. Ciebie kopiowano już tyle razy, że wszelkie obiekcje są bez sensu. Zdajesz sobie sprawę, że co parę lat wymienia się każdy atom w twoim ciele? Oczywiście oznacza to, że jedna twoja kopia będzie musiała umrzeć, przeżywszy jedno czy dwa unikatowe, niepowtarzalne doświadczenia, o których nigdy się nie dowiesz, ale to chyba nie jest dla ciebie problemem?