Przed odjazdem TGV do Rzymu Manfred postanawia odwiedzić wystawę latających modeli samolotów. To świetne miejsce, żeby zaczepił cię tajny współpracownik CIA — a sugerowano mu, że ktoś taki się tam znajdzie, a poza tym, latające modele to w tym dziesięcioleciu sam szczyt hackerskiej mody. Dodaj do latających pojazdów z balsy mikromechanikę, kamery i sieci neuronowe, a otrzymasz następną generację niewykrywalnych wojskowych samolotów: pokaz talentów kipiący życiem, jak niegdysiejsze konwenty hackerów. Ta akurat impreza odbywa się w wynajmowanej na tego typu spędy korodującej hali podmiejskiego supermarketu. Panująca tam pustka jest znakiem czasów — wszechobecnej sieci i drogiej benzyny. (Zrobotyzowany magazyn obok jest pełen gorączkowej krzątaniny przy pakowaniu dostarczanych do domu przesyłek. Ludzie — obojętne, pracują zdalnie czy tłoczą się w fizycznych biurach — nadal potrzebują jeść).
Dziś jednak w hali po artykułach spożywczych jest mnóstwo ludzi. Fruwające owady nie z tej ziemi groźnie brzęczą nad pustymi ladami rzeźniczymi, nie bojąc się porażenia prądem. Wielkie monitory nad przeszklonymi lodówkami wyświetlają dziwaczny, skokowo odświeżany, trójwymiarowy koszmar, odmalowany wyłącznie syntetycznymi barwami radaru. Stoisko z produktami do higieny intymnej odturlano na bok, żeby zrobić miejsce na gigantyczny, opakowany w plastik tampon, mający pięć metrów długości i sześćdziesiąt centymetrów średnicy — wyrzutnię mikrosatelitów i konferencyjny obiekt reklamowy, wstawiony tu przez sponsorów imprezy, w oczywisty sposób polujących na rozkwitające talenty maniaków inżynierii.
Okulary Manfreda przechodzą na zoom i dostrzegają wyjątkowo eleganckiego, trójpłatowego fokkera, przeciskającego się z brzęczeniem przez tłum na wysokości oczu. Manfred puszcza obraz z kamer w czasie rzeczywistym na swoją witrynę webową. Fokker wykonuje ciasnego imelmana pod pokrytymi kurzem rurami poczty pneumatycznej do przesyłania gotówki, potem trafia na trop F-104G. Luftwaffe z I wojny i zimnej wojny pędzą po niebie, bawiąc się w zawiłego berka. Manfred jest tak zaabsorbowany śledzeniem ich, że omal nie potyka się o białą rurę wyrzutni.
— Ej, Manfred! Uważaj trochę, s’il vous plaît!
Manfred kasuje samoloty i rozgląda się.
— Czy my się znamy? — pyta grzecznie, choć już czuje ukłucie rozpoznania.
— Amsterdam, trzy lata temu. — Kobieta w dwurzędowym garniturze unosi brwi, ale jego interpersonalna sekretarka już ją sobie przypomina i szepcze mu do ucha.
— Annette, z marketingu Arianespace?
Kobieta kiwa głową.
Manfred wbija w nią wzrok.
Annette wciąż ubiera się zgodnie z zeszłowieczną modą retro, która tak zmyliła go za pierwszym razem — wygląda jak agent Secret Service z epoki Kennedy’ego: włosy przycięte przy skórze i rozjaśnione, jak gniewny jeż albinos, bladoniebieskie szkła kontaktowe, czarny krawat, wąskie klapy. Tylko odcień skóry sugeruje berberyjskich przodków. W klipsach ma nieustannie filmujące kamery. Gdy widzi jego reakcję, uniesione brwi opadają i na twarz wypływa krzywy uśmiech.
— Pamiętam — mówi Manfred. — Taka knajpka w Amsterdamie. Co tu robisz?
— No przecież… — Annette gestem dłoni ogarnia całą imprezę -…taki spęd talentów… — Eleganckie wzruszenie ramionami, machnięcie ku orbitalnemu tamponowi. — Sami zdolni. W tym roku szukamy ludzi. Jeśli chcemy wrócić na rynek orbitalny, musimy zatrudniać tylko najlepszych. Zapaleńców, a nie odsiadywaczy dupogodzin, inżynierów, którzy są w stanie konkurować z najlepszymi singapurskimi fachowcami.
Manfred po raz pierwszy zauważa dyskretne logo firmy na boku boostera.
— Już sami tego nie produkujecie? — pyta.
Annette krzywi się, wyjaśniając z wymuszoną nonszalancją:
— W ostatnich latach bardziej dochodowe były kosmiczne hotele. Szefostwo ma gdzieś rakietowy biznes. Jak mówią, rzeczy, które latają szybko i wybuchają, są passé. Mówią, że trzeba się dywersyfikować. Dopóki… — Bardzo po galijsku wzrusza ramionami.
Manfred kiwa głową — jej klipsy nagrywają dla korporacyjnych audytorów wszystko, co mówi.
— Cieszę się, że Europa wraca na rynek rakiet — odpowiada poważnie. — Kiedy biznes nanoreplikacji strukturalnej na dobre się rozrusza, to będzie bardzo ważna sprawa. Strategiczny atut dla każdej korporacji w branży, choćby sieci hoteli.
Zwłaszcza teraz, kiedy NASA się zwinęło i wyścig o Księżyc rozgrywa się między Chinami i Indiami, dodaje cierpko w myślach. Jej śmiech brzmi jak kurant na szklane dzwonki.
— A ty, mon cher? Co ciebie sprowadza na Confederaçion? Musisz mieć tu jakiś interes.
— No… — teraz jego kolej wzruszyć ramionami — liczyłem, że spotkam jakiegoś agenta CIA, ale chyba nie przyszli.
— I nic dziwnego — odpowiada z rozżaleniem Annette. — CIA myśli, że branża kosmiczna leży i kwiczy. Bałwany! — Mówi w tym tonie przez minutę, z iście paryskim wigorem i bezczelnością wyliczając niedostatki Centralnej Agencji Wywiadowczej. — Odkąd weszli na giełdę, są prawie tak kiepscy jak Associated Press i Reuters — dodaje. — Te ich serwisy prasowe! A poza tym, to… hm… skąpiradła. CIA w ogóle nie rozumie, że jeśli wolni strzelcy-wywiadowcy mają przeżyć, za dobre informacje trzeba płacić po cenach rynkowych. Śmiechu warta firma. Dezinformację można im wcisnąć prawie tak łatwo, jak w Biurze Planów Specjalnych… — Przesuwa palcami po kciuku w geście symbolizującym liczenie banknotów. Nad jej głową nurkuje niesamowicie zwinny miniaturowy ornitopter, jako kropka nad „i”. Potem robi podwójne salto w tył i odfruwa w kierunku stoiska z trunkami.
Iranka w skórzanej minisukience bez pleców i niemal przezroczystym szalu przeciska się ku nim i indaguje, ile kosztuje taki mikrobooster. Jest niezadowolona, że Annette próbuje odesłać ją na stronę producenta, Annette zaś z kolei wyraźnie się rumieni, gdy po dziewczynę przychodzi jej facet — oszałamiający młody pilot wojskowy.
— Turyści — mruczy, potem zauważa, że Manfred gapi się w przestrzeń, przebierając palcami. — Manfred?
— Eee… co?
— Wiesz co, stoję tu już sześć godzin i zaraz odpadną mi stopy. — Chwyta się za lewe ramię i ostentacyjnie odpina klipsy, wyłączając je. — Jeśli ci powiem, że mogę wrzucić depeszę do wewnętrznego serwisu CIA, zaprosisz mnie do restauracji na kolację i powiesz to, co właściwie chcesz powiedzieć?
Witamy w drugim dziesięcioleciu XXI wieku; to druga dekada w historii ludzkości, odkąd inteligencja otoczenia wykazuje objawy wzrostu, żeby sprostać popytowi.
Wieczorne wiadomości ze świata są dziś mocno przygnębiające. W Maine partyzanci związani z Rodzicami Tradycyjnych Dzieci ogłosili, że podłożyli bomby logiczne w genetycznych skanerach klinik prenatalnych, przez co dają one fałszywe pozytywne wyniki przy sprawdzaniu chorób dziedzicznych. Na razie szkody wynoszą sześć nielegalnych aborcji i czternaście pozwów.
Międzynarodowa Konwencja ds. Praw do Publicznych Odtworzeń odbywa trzecią rundę rozmów kryzysowych, próbując powstrzymać ostateczny upadek reżimu kontrolującego muzyczne licencje. Z jednej strony, beton związany z Copyright Control Association of America naciska na wprowadzenie ograniczeń w powielaniu zmienionych stanów emocjonalnych związanych z medialnymi przedstawieniami: by zademonstrować, że mówią poważnie, dwóm „inżynierom oprogramowania” Kalifornii przestrzelono kolana, wytarzano ich w smole i pierzu, a ciała pozostawiono pod plakatami oskarżającymi ich o „reverse engineering” fabuł filmowych z wykorzystaniem awatarów zmarłych, niepodlegających już ochronie aktorów i aktorek.