Uwodzicielska Annette przejeżdża się jak walec po jego weekendowych planach: zamierzał znaleźć sobie hotel, wypuścić informację dla prasy, potem poświęcić trochę czasu na zbadanie struktury finansowania Rodziców Tradycyjnych Dzieci oraz wymiarów wpływających na zmienność przedziałów ufności przy obrocie reputacją, a następnie udać się do Rzymu. Lecz ona zaciąga go do swego mieszkania, sporej kawalerki w bocznym zaułku na Le Marais. Sadza go przy barze śniadaniowym, zajmuje się jego bagażem, potem każe mu zamknąć oczy i połknąć dwie kapsułki o podejrzanym smaku. Nalewa do dwóch wysokich kieliszków zmrożonego aqvavitu, smakującego identycznie jak polski żytni chleb. A kiedy wypijają, właściwie zdziera z niego ubranie. Manfred ze zdumieniem odkrywa, że stoi mu jak drąg; po ostatniej wybuchowej kłótni z Pamelą trochę jakby zakładał, że seks przestał go interesować. Jednak lądują nago na sofie, otoczonej rozrzuconymi ubraniami — Annette jest bardzo konserwatywna — od współczesnych wyrafinowanych fetyszy woli penetracyjne, zeszłowieczne rżnięcie na golasa.
Po wszystkim jest jeszcze bardziej zaskoczony, odkrywając, że nadal ma erekcję.
— To te kapsułki? — pyta.
Kładzie na nim szczupłe, ale umięśnione udo, potem sięga dłonią do penisa. Ściska go.
— Tak — przyznaje. — Trzeba ci pomóc, żebyś mógł odreagować. — Kolejne ściśnięcie. — Krystaliczna meta i tradycyjny inhibitor fosfodiesterazy.
Manfred chwyta ją za drobną pierś, czując się brutalnym prymitywem. Nagim. Nie przypomina sobie, żeby Pamela kiedykolwiek pokazała mu się nago: sądziła, że skóra okryta jest bardziej seksowna. Annette ściska go jeszcze raz, penis sztywnieje.
— Jeszcze!
Kiedy kończą, wszystko go boli, a Annette pokazuje mu, jak korzystać z bidetu. Wszystko jest krystalicznie wyraźne, a jej dotyk elektryzujący. Ona bierze prysznic, on siada na zamkniętym sedesie i ględzi o kompletności Turinga jako właściwości prawa dotyczącego firm, o automatach komórkowych i ślepym problemie plecakowym, o swojej pracy nad rozwiązaniem problemu Komunistycznego Centralnego Planowania za pomocą sieci przeplatających się bezzałogowych firm. O nadchodzącej korekcie notowań na rynku etyki, złowróżbnym odrodzeniu branży nagraniowej i palącej potrzebie rozmontowania Marsa.
A gdy wychodzi spod prysznica, mówi jej, że ją kocha. Annette całuje go, zsuwa mu z głowy okulary i słuchawki, żeby był naprawdę nagi, siada mu na kolanach i jeszcze raz pieprzy się z nim do utraty przytomności, szepcząc mu do ucha, że go kocha i chce być jego menedżerem. Po czym prowadzi go do sypialni, opowiada ze szczegółami, w co chciałaby go ubrać, sama też się ubiera i podaje mu lusterko z jakimś białym proszkiem do wciągnięcia. A gdy już jest odstrzelony, wychodzą na bardzo poważnie się zapowiadający rajd po klubach — Annette w smokingu, Manfred w blond peruce, odsłaniającej jedno ramię czerwonej jedwabnej sukni i szpilkach. Nad ranem, wyczerpany, opierając głowę na jej ramieniu podczas ostatniego tanga w klubie sado-maso przy rue Ste-Anne, uświadamia sobie, że naprawdę da się pożądać kogoś innego niż Pamela.
Aineko budzi Manfreda, szturchając go nad lewym okiem. On pojękuje, próbując otworzyć oczy, stwierdza, że w ustach ma posmak zdechłej ryby, skórę tłustą od makijażu, a w głowie mu dudni. Coś gdzieś łomocze. Aineko miauczy ponaglająco. Manfred siada na łóżku, czując, jak jedwabna bielizna ociera się o nieprzyzwyczajoną i mocno podrażnioną skórę. Z sypialni dobiega chrapanie, łomot zaś od drzwi wejściowych. Ktoś chce tu wejść. Cholera. Pociera skronie, wstaje i prawie pada na twarz — nawet nie zdjął tych kretyńskich szpilek. Ile wczoraj wypiłem? — zastanawia się. Okulary leżą na kuchennym barze. Nakłada je i tonie w zamieci niecierpliwych, domagających się uwagi idei. Poprawia perukę, podgarnia spódnicę i z sercem w gardle kuśtyka do drzwi. Dobrze, że jego publicznie notowana reputacja dotyczy wyłącznie spraw technicznych.
Otwiera drzwi.
— Kto tam? — pyta po angielsku.
Ktoś uderza go drzwiami. Manfred pada skręcony pod ścianę. Okulary przestają działać, boczny wyświetlacz wypełnia się wielokolorowym szumem.
Wbiega dwóch ludzi, identycznie ubranych, w dżinsy, skórzane kurtki, rękawiczki i maski zasłaniające twarze, jeden z nich celuje w Manfreda małą i bardzo groźnie wyglądającą kartą identyfikacyjną. W drzwiach unosi się automatyczny karabin.
— Gdzie on jest?
— Kto? — pyta przerażony Manfred.
— Macx. — Drugi intruz szybko wbiega do salonu, rozgląda się, przekrada do łazienki. Aineko pada przed kanapą bezwładnie jak szmaciana lalka. Natręt sprawdza jeszcze sypialnię: krótki, szybko ucięty wrzask.
— Nie wiem… kto? — Manfred dławi się strachem.
Drugi intruz wychodzi z sypialni, macha lekceważąco ręką.
— Przepraszamy za najście — mówi sztywno człowiek z kartą. Chowa ją do kieszeni kurtki. — Jak spotka pani Manfreda Macksa, proszę mu przekazać, że Copyright Control Association of America radzi mu zaprzestać prób pomocy złodziejom muzyki i innym zdegenerowanym, oportunistycznym wrogom Obiektywizmu. Reputacja jest coś warta tylko za życia. Do widzenia.
Dwóch gangsterów od praw autorskich znika w drzwiach. Manfred zostaje, w oszołomieniu kiwając głową, dopóki restartują się okulary. Dopiero po chwili dociera do niego krzyk z sypialni.
— Kurwa… Annette!
Annette ukazuje się w otwartych drzwiach, owinięta w talii prześcieradłem, wściekła i zdezorientowana.
— Annette! — woła Manfred.
Ona rozgląda się, widzi go i zaczyna się trząść ze śmiechu.
— Annette! — Podchodzi do niej. — Nic ci się nie stało — mówi. — Nic ci się nie stało.
— Tobie też. — Obejmuje go. Manfred dygocze. Potem odsuwa go na długość ręki. — No, nieźle wyglądasz!
— Szukali mnie — mówi, szczękając zębami. — Dlaczego?
Patrzy na niego poważnie.
— Musisz się wykąpać. Napić się kawy. Nie jesteśmy w domu, oui?
— Ach, oui. — Spuszcza wzrok. Aineko podnosi się, wygląda na oszołomionego. — Prysznic. Potem ta informacja do serwisu CIA.
— Informacja? — Wygląda na zdziwioną. — Aha, już wczoraj wieczorem ją puściłam. Kiedy się kąpałam. Ten mikrofon jest wodoszczelny.
Zanim pojawiła się ochrona Arianespace, Manfred ściągnął suknię wieczorową Annette i wziął prysznic; siedzi teraz ubrany w szlafrok w salonie, popijając espresso z półlitrowego kubasa i klnąc pod nosem.
Podczas gdy on przetańczył całą noc w objęciach Annette, globalny rynek reputacji zaczął się zachowywać nieliniowo: ludzie inwestują zaufanie w Koalicję Chrześcijańską i Przymierze Eurosocjalistyczne — to zawsze oznaka kiepskich czasów — a porządne, oparte na mocnych podstawach firmy lecą w dół, całkiem jakby rozpętała się jakaś afera korupcyjna.
Manfred zamienia idee na chwałę za pośrednictwem Fundacji Wolnego Intelektu, nieślubnego dziecka George’a Sorosa i Richarda Stallmana. Jego reputacja ma fundament w świadczeniach na rzecz dobra publicznego, które nigdy się na nim nie mszczą. Dlatego ze zdumieniem i urazą zauważa, że przez ostatnie dwie godziny spadł o dwadzieścia punktów, a z przerażeniem — że to wcale nie jest nic niezwykłego. Spodziewał się dziesięcioprocentowego spadku via transakcje na opcjach, w ramach zapłaty za wykorzystanie anonimowego remiksera bagaży, który skierował jego starą walizkę do Mombasy, a zamiast niej podesłał mu nową przez biuro rzeczy znalezionych na Luton — to jednak musi być coś poważniejszego. Wygląda tak, jakby cały rynek reputacyjny owładnął kryzys zaufania.