Выбрать главу

Pięć minut później Manfred siedzi zapadnięty po uszy w kanapę z maślano-białej wołowej skóry, ryzykownie balansując na kolanie filiżanką ze zjadliwie mocnym espresso, a Gianni Vittoria rozwodzi się nad problemami wdrażania postindustrialnego ekosystemu na fundamencie biurokratycznego, zakorzenionego w bezlitosnym modernizmie lat dwudziestych ustroju. Jest sytuującym się daleko na lewo wizjonerem, dziwnym atraktorem w chaotycznej przestrzeni fazowej włoskiej polityki. Kiedyś wykładał ekonomię marksistowską, jego idee przenika boleśnie uczciwy humanizm, a wszyscy — nawet wrogowie — zgadzają się, że zalicza się do najwybitniejszych teoretyków ery postunijnej. Lecz jego intelektualna etyczna niezłomność nie pozwala mu wspiąć się na sam szczyt, a pobratymcy ideowi wyrażają się o nim o wiele gorzej niż wrogowie — oskarżają o najcięższą polityczną zbrodnię — że ceni prawdę bardziej od władzy.

Manfred poznał Gianniego parę lat temu na moderowanym czacie dla polityków; na początku zeszłego tygodnia wysłał mu dokument opisujący szczegóły tej gospodarki planowej w pakiecie oraz propozycję użycia jej do przyśpieszenia niekończących się prób zreformowania włoskiego ustroju. To pierwszy krok, niosący poważne konsekwencje: jeśli koncepcja Manfreda się sprawdzi, będzie katalizatorem nowej fali komunistycznej ekspansji, napędzanej humanistycznymi ideałami i tym, że działa wyraźnie lepiej, a nie, jak kiedyś, chciejstwem i ideologią.

— Obawiam się, że to niemożliwe. Tu są Włochy, przyjacielu. Każdy musi wtrącić swoje trzy grosze. Mało kto w ogóle rozumie, o czym mowa, ale i tak wszyscy będą mieli mnóstwo do powiedzenia. Od tysiąc dziewięśset czterdziestego piątego roku rządzenie u nas wymaga consensusu — to reakcja na poprzedni ustrój. Wie pan na przykład, że mamy pięć ścieżek ustawodawczych, z czego dwie ostatnie są awaryjne, służą do przełamywania impasu? I żadna z nich sama nie zadziała, dopóki nie przekona się wszystkich. Pana plan jest śmiały i radykalny, ale jeśli działa, musimy wiedzieć, dlaczego się w niego angażujemy, a to sięga aż do korzeni naszego człowieczeństwa i nie wszyscy się na to zgodzą.

W tym momencie Manfred uświadamia sobie, że stracił wątek.

— Nie rozumiem — mruczy, autentycznie zaskoczony. — Co ma ludzka kondycja do gospodarki?

Minister ciężko wzdycha.

— Bo pan jest nietypowy. Nie zarabia pan żadnych pieniędzy, prawda? Ale jest pan bogaty, bo wdzięczni ludzie korzystający z pana pracy zapewniają panu wszystko co trzeba. Trochę jak średniowieczny trubadur, któremu udało się wkupić w łaski arystokracji. Pana praca nie jest wyalienowana — jest rozdawana za darmo, a środki produkcji ma pan zawsze ze sobą, bo mieszczą się w pana głowie.

Manfred mruga; ten żargon brzmi dziwnie naukowo, ale jest kompletnie ortogonalny do jego doświadczeń, dając mu niepokojący wgląd w świat ludzi cierpiących na śmiertelny szok przyszłości. Ze zdumieniem stwierdza, że niezrozumienie swędzi.

Gianni stuka się w łysiejącą skroń knykciem jak orzech włoski.

— Większość ludzi spędza niewiele czasu we własnej głowie. Nie zrozumieliby, na czym polega pana życie. Są jak średniowieczni chłopi, w zadziwieniu patrzący na trubadura. Ten system, który pan wynalazł, do zarządzania planową gospodarką, jest piękny i elegancki; następcy Lenina wpadliby w zachwyt. Ale to nie jest system na to nowe stulecie. Bo nie jest ludzki.

Manfred drapie się w głowę.

— Ja raczej sądziłbym, że to gospodarka niedoboru jest nieludzka — mówi. — Za parędziesiąt lat ludzie i tak będą przestarzali jako maszyny ekonomiczne. Dlatego chciałbym, żeby, zanim to się stanie, wszyscy wzbogacili się do obrzydliwości. — Przerwa na łyk kawy, na namysł: powiedziało się szczerze A, trzeba powiedzieć B. — A ja mam do spłaty ugodę rozwodową.

— Taaak? Przyjacielu, pokażę panu moją bibliotekę — mówi Gianni, wstając. — Tędy proszę.

Niespiesznie opuszcza biały salon z żarłocznymi, skórzanymi sofami i wspina się żeliwnymi spiralnymi schodami, mocującymi do dachu coś w rodzaju antresoli.

— Istoty ludzkie nie są racjonalne! — woła przez ramię. — To podstawowy błąd szkoły chicagowskiej, co do jednego neoliberałów, a także moich poprzedników. Gdyby ludzie zachowywali się logicznie, nie mielibyśmy hazardu, nieprawdaż? Bo przecież to kasyno zawsze wygrywa.

Schodki wychodzą na kolejny przestronny i pobielony pokój, gdzie jedną ścianę zajmuje drewniana ława obstawiona sporą liczbą starożytnych, luźno oplecionych kablami serwerów i bardzo nowym, powalająco drogim trójwymiarowym, pełnoobjętościowym fabrykatorem. Ścianę naprzeciwko zajmują od podłogi do sufitu regały z książkami: Manfred patrzy na te pradawne nośniki o małej pojemności i kicha, na chwilę rozbawiony widokiem danych, których gęstość mierzy się kilogramami na megabajt, a nie odwrotnie.

— Co w nim robicie? — pyta Manfred, wskazując fabrykator, który pojękuje i powoli spieka do kupy coś przypominającego nakręcany dysk twardy wyśniony w malignie przez dziewiętnastowiecznego zegarmistrza.

— A, to kolejna zabawka Johnny’ego, mikromechaniczny cyfrowy fonograf — rzuca pobłażliwie Gianni. — Kiedyś projektował dla Pentagonu maszyny Babbage’a, niewidzialne komputery (no wiesz, nie sieją promieniowaniem van Ecka). Zobacz. — Ostrożnie wyciąga z przedpotopowego magazynu danych oprawny w płótno tom i pokazuje Manfredowi grzbiet. — Teoria gier, John von Neumann. Pierwsze wydanie, z autografem.

Aineko pomiaukuje i rzuca w lewe oko Manfreda chaotycznym rojem fioletowych automatów skończonych. Księga pod jego palcami jest pylista i sucha, stara się ostrożnie przewracać strony.

— Ten egzemplarz znajdował się w prywatnych zbiorach Olega Gordiowskiego. Miał szczęście: kupił ją w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim, kiedy odwiedzał Nowy Jork, i MSW pozwoliło mu ją zatrzymać.

— Czyli on… — Manfred waha się. Kolejne dane, historyczne osie czasowe -…był członkiem GosPlanu?

— Otóż to. — Gianni uśmiecha się nieznacznie. — Dwa lata przed potępieniem przez Komitet Centralny komputerów jako burżuazyjnej, zdegenerowanej pseudonauki, mającej zdehumanizować proletariat. Już wtedy doceniali potęgę robotów. Szkoda tylko, że nie przewidzieli kompilatora ani sieci.

— Nie rozumiem, czemu to ważne. Przecież nikt nie mógł się wtedy spodziewać, że główna przeszkoda na drodze do zlikwidowania kapitalizmu rynkowego zostanie za pół wieku pokonana?

— Właściwie nie. Ale to prawda: od lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku możliwe jest — w zasadzie — algorytmiczne rozwiązywanie problemu alokacji zasobów, na komputerze, bez posługiwania się rynkami. Rynek to marnotrawstwo: pozwala na konkurencję, przez którą sporo pary idzie w gwizdek. Zatem czemu się utrzymuje?

Manfred wzrusza ramionami.

— Pan mi to powie. Z konserwatyzmu?

Gianni zamyka książkę i stawia ją na półce.

— Przyjacielu, rynek zapewnia swoim uczestnikom złudzenie wolnej woli. Proszę zauważyć, że ludzie nie lubią być do czegoś zmuszani, nawet w swoim najlepszym interesie. Gospodarka nakazowa jest z konieczności przymusem, bo w końcu coś nakazuje.

— Ale mój system nie! Mediuje tylko przy rozdzielaniu zasobów, nie mówi kto ma co produkować…

Gianni kręci głową.

— Czy wnioskuje w przód, czy w tył, to i tak tylko system ekspertowy. Twoje firmy nie potrzebują ludzi, i dobrze, ale nie powinny kierować ludzkimi działaniami. Bo jeśli tak, to właśnie robi pan z ludzi niewolników abstrakcyjnej machiny, jak to przez całą historię czynili dyktatorzy.