Выбрать главу

Manfred przebiega wzrokiem po regałach.

— Ale rynek też jest abstrakcyjną machiną! I do tego kiepską. Ja się w zasadzie od niego uwolniłem, ale ile jeszcze lat będzie gnębił ludzi?

— Może wcale nie tak długo, jak się pan obawia. — Gianni siada obok fabrykatora, wydzielającego z siebie w tej chwili młyn maszyny analitycznej Babbage’a. — Krańcowa wartość pieniędzy przecież się zmniejsza: im więcej masz, tym mniej to dla ciebie znaczy. Wchodzimy w długi okres wzrostu gospodarczego, o średniej rocznej przekraczającej dwadzieścia procent, jeśli wierzyć prognozom wskaźników Rady Europy. Zdechły już ostatnie niedobitki gospodarki przemysłowej, teraz całą siłę napędową stanowi to, co do niedawna nazywało się sektorem nowych technologii. Przyjacielu, możemy pozwolić sobie na odrobinę marnotrawstwa, jeśli w zamian zyskamy zadowolenie ludzi, dopóki wartość krańcowa pieniędzy doszczętnie nie spadnie.

Coś mu świta.

— Pan chce zlikwidować całą ideę niedoboru, nie tylko pieniądze!

— Otóż to! — Gianni się rozpromienia. — Chodzi o coś więcej niż samą ekonomiczną skuteczność; musi pan uwzględnić obfitość jako czynnik. Nie ma pan planować gospodarki, tylko zabierać jej coraz więcej. Płaci pan za powietrze do oddychania? Czy przetransferowane umysły, już niedługo podpora naszej ekonomii, powinny płacić za cykle procesora? Dwa razy nie. No właśnie, wie pan już, jak spłacić pana ugodę rozwodową? Czy mogę zainteresować pana i pana nowego menedżera, o dość interesującej przeszłości, takim moim projekcikiem?

* * *

Odsłonięte okiennice, związane po bokach zasłony — przez otwarte, olbrzymie okna salonu Annette wpada poranny wietrzyk.

Manfred siedzi na skórzanym stołku od pianina, u stóp ma otwartą walizkę. Połączył ją kabelkiem z wieżą stereo Annette, przedpotopowym wolno stojącym sprzętem z łączem satelitarnym. Ktoś zamontował w niej chip, brutalnie obchodzący zabezpieczenia przed kopiowaniem: na tylnej ściance są jeszcze blizny od lutownicy. Annette, zwinięta w kłębek na wielkiej sofie, okryta kaftanem, z wysokoprzepustowymi goglami na oczach, rozpracowuje ze współpracownikami z Iranu i Gujany problem z jakimś wewnętrznym harmonogramem Arianespace.

Walizka jest pełna szumu, ale z wieży dolatuje ragtime. Odfiltrować ze strumienia danych entropię, mimochodem go rozkompresowując, a pozostanie tylko informacja. Holograficzna składnica danych w walizce ma pojemność biliona terabajtów — dość, by zmieścić twórczość muzyczną, filmową i wideo całego XX wieku — i jeszcze zostanie miejsce. Wszystkie te rzeczy są w zasadzie poza zasięgiem prawa autorskiego, wykonane na zlecenie firm, które dawno zbankrutowały, i uwolnione spod copyrightu, zanim CCAA zdążyła przykręcić mediom śrubę. Manfred puszcza muzykę przez wieżę Annette, ale szum, z którym była wymieszana, zachowuje sobie — entropia o wysokiej jakości też ma swoją wartość…

Teraz Manfred wzdycha i zsuwa okulary, wyłączając wyświetlacze. Przemyślał scenariusze na wszelkie permutacje tego, co się ma dziać — i wygląda na to, że Gianni ma rację: nie ma sensu już nic robić, trzeba poczekać, aż sami do niego przyjdą.

Przez chwilę czuje się stary i samotny, powolny jak niewspomagany ludzki mózg. W ciągu ostatniego dnia, odkąd wrócił z Rzymu, w jego głowie pojawiały się i znikały całe agencje agentów, przez co okres skupienia uwagi ma jak u motyla, jest drażliwy i niezdolny do koncentracji na czymkolwiek, kiedy strumienie informacyjne walczą o władzę nad jego korą, kłócąc się o wyjście z sytuacji. Annette zadziwiająco dobrze znosi zmiany jego nastroju. Manfred czule zerka w jej stronę. Jej obsesje są zakorzenione zdumiewająco głęboko, ewidentne jest też to, że wykorzystuje go do własnych celów. Zatem dlaczego czuje się przy niej bardziej komfortowo niż przy Pam?

Annette przeciąga się i zsuwa okulary na czoło.

— Oui?

— Tak sobie pomyślałem… — Manfred się uśmiecha. — Minęły trzy dni, a ty mi nie mówisz, czym mam się zająć.

Annette się krzywi.

— A po co?

— A tak, bez powodu. Po prostu jeszcze się nie pozbyłem… — Z zakłopotaniem wzrusza ramionami.

Otóż to właśnie: jakiś niewytłumaczalny brak w jego życiu, ale wcale mu jeszcze nie zależy na zlikwidowaniu go. Czy tak wyglądają związki między równymi? Nie jest pewien: począwszy od dzieciństwa, gdy był trzymany pod szczelnym kloszem, poprzez wszystkie dorosłe związki, sam, z własnej woli był zdominowany przez kolejne partnerki. Może to warunkowanie przeciw uległości w końcu zadziałało. Ale jeśli tak, to skąd twórczy impas? Dlaczego w tym tygodniu nie wpada na nowe pomysły? Może swoim szczególnym gatunkiem kreatywności daje upust ciśnieniu miłosnego zniewolenia i dopiero wtedy eksploduje wykwitami nieznającej granic wyobraźni? A może po prostu brakuje mu Pam?

Annette wstaje i powoli do niego podchodzi. Manfred spogląda na nią, czuje pożądanie i czułość, ale nie jest pewien, czy to już miłość.

— Kiedy jest termin? — pyta, nachylając się nad nim.

— W każdej chwi…

Rozlega się dzwonek.

— Moment. Otworzę. — Annette podchodzi do drzwi, otwiera je.

— To ty!

Głowa Manfreda odwraca się, jak szarpnięta smyczą. Jej smyczą — nie spodziewał się, że przyjdzie tu osobiście.

— Tak, to ja — odpowiada Annette. — Proszę wejść. Zapraszam.

Pam wkracza do salonu, błyskając oczyma, za nią potulnie podąża prawnik.

— Patrzcie no, co przyniósł kot-robot. — Wbija w Manfreda wzrok, w którym jest więcej wściekłości niż humoru. Tępa wrogość, zupełnie do niej niepodobna: ciekawe, skąd się u niej bierze.

Manfred wstaje. Na chwilę hipnotyzuje go widok stojących obok siebie żony-dominy i… kochanki? Współkonspiratorki? Ukochanej? Kontrast jest ogromny: ironiczne rozbawienie Annette niweluje otwarty gniew Pameli. A pomiędzy nimi stoi łysiejący facet w średnim wieku, z teczką pod pachą: w takiego właśnie posłusznego niewolnika zamieniłaby go z czasem Pamela. Zmusza się do uśmiechu.

— Napijecie się kawy? — pyta. — Bo trzecia strona się spóźnia.

— Kawa, z przyjemnością, dla mnie czarna, bez cukru — ćwierka adwokat. Odkłada teczkę na stolik i dłubie w noszonym na sobie komputerze, aż zaczyna mu coś migotać w okularach. — Będę nagrywać, państwo na pewno rozumieją.

Annette prycha i wychodzi do kuchni, w której wszystko jest uroczo ręczne, ale przez to niezbyt wygodne. Pam udaje, że jej nie dostrzega.

— Proszę, proszę — mówi, kręcąc głową. — Myślałam, że stać cię na coś więcej niż buduar francuskiej dziwki, Manny. Na wyroku rozwodowym jeszcze nie wysechł atrament. W tych czasach za to się płaci, nie pomyślałeś?

— Zdziwiłem się, że nie jesteś w szpitalu — odpowiada Manfred, zmieniając temat. — Poporodową rekonwalescencję też się dzisiaj komuś podzleca?

— Na moim stanowisku — Pamela zsuwa płaszcz z ramion i wiesza go za szerokimi drewnianymi drzwiami — pracodawca refunduje już w zasadzie wszystko.

Jest ubrana w bardzo krótką i bardzo kosztowną sukienkę — to jedna z tych broni w walce płci, przy kupnie których powinno się oświadczać, że nie jest na reeksport do wrogich krajów. Ale co dziwne, jego to w ogóle nie bierze. Zauważa, że kompletnie nie identyfikuje teraz jej płci, całkiem jakby zaczęła należeć do innego gatunku.

— Gdybyś uważał, pewnie byś wiedział.