— Już się mocno sparzyłem na wirusowych licencjach użytkownika. U mnie nie ma chęci eksperymentować z patentowymi firmami-wydmuszkami należącymi do czeczeńskich infoterrorystów. Wy człowiek, u was nie ma strachu, że firma od płatków zajmie panu jelito cienkie za trawienie w nim nielicencjonowanego jedzenia, prawda? Manfred, musisz mnie-nam pomóc. Ja chcę zdezerterować.
Manfred staje jak wryty.
— Człowieku, rozmawiasz nie z tym handlowcem wolną przedsiębiorczością. Ja nie pracuję dla rządów. Tylko i wyłącznie dla firm prywatnych.
Jakaś dzika reklama przebija mu się przez antyśmieciowe proxy i rozlewa po migającym okienku nawigacyjnym jaskrawym kiczem z lat pięćdziesiątych, na chwilę, zanim proces-fag jej nie ubije i nie ustanowi nowego filtra. Manfred opiera się o witrynę sklepu, masując czoło i przyglądając się wystawie starodawnych mosiężnych kołatek.
— A próbowałeś z Departamentem Stanu?
— Nie ma sensu. Departament Stanu to wróg Nowowo SRR. Departament Stanu nam nie pomożet.
To się robi już zbyt odjechane. Manfred nigdy za dobrze się nie orientował w staro-nowej, nowo-starej europejskiej metapolityce: już lawirowanie po staro-starej, walącej się biurokracji jego amerykańskiego dziedzictwa przyprawia go o ból głowy.
— No, gdybyście go nie orżnęli w drugiej połowie lat zerowych… — Manfred postukuje lewym obcasem w chodnik, rozglądając się za sposobem zakończenia rozmowy. Kamera mruga doń z latarni. Macha do niej, zastanawiając się machinalnie, czy to KGB, czy drogówka. Czeka na namiary imprezy, które powinny przyjść za pół godziny, i ten przekwalifikowany zimnowojenny Eliza-bot wkurza go. — Rozumiesz, nie robię biznesu z rządowcami. Nie cierpię kompleksu wojskowo-przemysłowego. Nienawidzę tradycyjnej polityki. To wszystko kanibale w grze o sumie zerowej. — Nagle coś przychodzi mu do głowy. — Posłuchaj, jeśli zależy ci na przetrwaniu, możesz wypuścić swój wektor stanu do którejś sieci peer-to-peer: wtedy nikt nie będzie mógł cię skasować…
— Niet! — Sztuczna inteligencja jest tak przerażona, jak tylko da się przenieść łączem VoIP. — My nie open-source! Nie chcemy tracić autonomii!
— Skoro tak, to nie mamy o czym gadać. — Manfred uderza w przycisk rozłączający rozmowę i wrzuca komórkę do kanału. Aparat uderza w wodę, słychać pyknięcie palących się litowych ogniw. — Pieprzone niedobitki z kacem po zimnej wojnie — klnie pod nosem Manfred, wściekły, trochę na siebie, że stracił spokój, a trochę na namolną istotę kryjącą się za anonimowym telefonem. — Jebane kapitalistyczne agenty.
Rosja od piętnastu lat znajduje się pod butem aparatczyków, krótki flirt z anarchokapitalizmem zastąpiło breżniewowskie ręczne sterowanie i putinowski purytanizm, nic więc dziwnego, że mur się kruszy — ale wygląda na to, że nie wyciągnęli żadnych wniosków z problemów trapiących teraz Stany Zjednoczone. Neokomuchy wciąż myślą kategoriami dolarów i paranoi. Manfred jest tak wściekły, że chciałby kogoś wzbogacić tylko po to, żeby zagrać na nosie temu ewentualnemu dezerterowi: „No widzisz! Na dawaniu się zyskuje! Idź z tym programem! Przetrwają tylko hojni!”. Ale KGB tego nie zrozumie. Miał już kiedyś do czynienia z dawnymi komunistycznymi słabymi AI, umysłami wyhodowanymi na marksistowskiej dialektyce i austriackiej szkole ekonomii — są tak zahipnotyzowane krótkoterminowym zwycięstwem globalnego kapitalizmu, że nie potrafią dać się ponieść nowemu paradygmatowi, dostrzec dłuższej perspektywy.
Idzie dalej, zamyślony, z rękoma w kieszeniach. Zastanawia się, co by tu teraz opatentować.
Apartament Manfreda w hotelu Jan Luyken opłaciła wdzięczna międzynarodowa organizacja ochrony praw konsumenta, a nieograniczony bilet na transport publiczny szkocka grupa sambapunkowa w rewanżu za świadczone usługi. Ma karty pracownicze sześciu największych przewoźników lotniczych, choć nigdy żaden go nie zatrudniał. W jego kurtkę safari wszyto, dzięki uprzejmości niewidzialnego college’u, który chce zostać następnym Media Labem, sześćdziesiąt cztery klastry superkomputerów. Natomiast bezrozumne elementy ubrania uszył na miarę e-krawiec z Filipin, którego Manfred nie widział na oczy. Kancelarie prawne zajmują się gratis jego wnioskami patentowymi — człowieku, ile on patentuje — choć prawa zawsze przekazuje Fundacji na rzecz Wolnego Intelektu, w zamian za możliwość korzystania z ich wolnej od jakichkolwiek zobowiązań infrastruktury.
W kręgach magików od Własności Intelektualnej Manfred jest żywą legendą: to on opatentował praktykę biznesową polegającą na przenoszeniu e-firmy w jakieś miejsce o łagodnych przepisach regulujących własność intelektualną, żeby uniknąć obciążeń licencyjnych. To on opatentował wykorzystanie algorytmów genetycznych do patentowania wszystkiego, co da się wypermutować z początkowego opisu problemu — nie po prostu lepszą pułapkę na myszy, ale zbiór wszystkich możliwych lepszych pułapek. Mniej więcej jedna trzecia jego wynalazków jest legalna, jedna trzecia nielegalna, reszta zaś legalna na razie, ale stanie się zabroniona, gdy tylko legislatozaur się zbudzi, zwęszy pismo nosem i spanikuje. Niektórzy adwokaci od patentów z Reno przysięgliby, że Manfred Macx to pseudonim, alias bandy pieprzniętych anonimowych hackerów uzbrojonych w Algorytm Genetyczny, Który Pożarł Kalkutę: taki Serdar Argic własności intelektualnej[1], albo kolejny matematyczny borg w rodzaju Nicholasa Bourbakiego[2]. Niektórzy prawnicy z San Diego i Redmond przysięgliby na wszystko, że Macx jest ekonomicznym sabotażystą pragnącym podkopać fundamenty kapitalizmu, a pewni komuniści z Pragi myślą, że jest bękartem Billa Gatesa i papieża.
Manfred jest u szczytu kariery zawodowej, polegającej w skrócie na wymyślaniu dziwacznych, ale nadających się do użytku pomysłów i rozdawaniu ich ludziom, którzy dorabiają się na nich fortun. Robi to bezpłatnie, gratis. W zamian zyskuje niemal pełną niezależność od tyranii pieniądza; pieniądz jest w końcu symbolem biedy, a Manfred nigdy nie musi za nic płacić.
Ma to jednak pewne wady. Zajęcie patologicznie ufnego handlarza memami sprawia, że nieustannie pali go szok przyszłości — tylko żeby nie wypaść z obiegu, musi codziennie wchłonąć ponad megabajt tekstu i parę giga audio-wideo. Skarbówka ma go nieustannie na oku, bo po prostu nie może uwierzyć, że taki styl życia da się utrzymać bez przekrętów. Do tego dochodzą jeszcze kwestie, których nie kupi się za pieniądze, na przykład, szacunek rodziców. Nie rozmawia z nimi od trzech lat: ojciec uważa go za cygana-darmozjada, a matka nigdy mu nie wybaczyła, że rzucił tani kurs emulujący Harvard. (Wciąż tkwią w tym nudnym, mieszczańskim, XX-wiecznym paradygmacie „studia-praca-dzieci”). Narzeczona, a niekiedy domina, Pamela, zostawiła go sześć miesięcy temu; Manfred wciąż nie do końca rozumie dlaczego. (Pamela, paradoksalnie, jest w Urzędzie Skarbowym łowcą, lata po całym świecie na koszt podatnika i próbuje przekonywać zglobalizowanych przedsiębiorców, żeby dla dobra Departamentu Skarbu płacili podatki). A na domiar wszystkiego, Południowe Konwencje Baptystów potępiły go jako Szatana na wszystkich swoich stronach internetowych. Byłoby to nawet zabawne — bo Manfred, jako nawrócony ateista, w Szatana nie wierzy — gdyby ktoś mu ciągle nie przysyłał zdechłych kotów.
Manfred wpada do hotelowego apartamentu, rozpakowuje swego Aineko, wtyka do ładowania świeży zestaw ogniw i wkłada do sejfu większość prywatnych kluczy. Potem rusza prosto na imprezę, która odbywa się u De Wildemanna, o dwadzieścia minut piechotą, a jedyne zagrożenie stanowią tramwaje, podkradające się do niego pod osłoną wyświetlanej na HUD-zie ruchomej mapy.
1
Serdar Argic — tak podpisywał się program, „bot”, który około roku 1994 przeszukiwał grupy dyskusyjne i na każdą wzmiankę o Turcji odpowiadał szablonowym tekstem zaprzeczającym tureckiej rzezi Ormian.
2
Nicholas Bourbaki — pseudonim przyjęty przez grupę XX-wiecznych francuskich matematyków; pod tym nazwiskiem opublikowali zestaw prac będących zrewidowanym wykładem współczesnej matematyki, opartym przede wszystkim na teorii mnogości.