— Zawsze uważam, Pam. Uwaga to moja jedyna waluta.
— Ha, ha, bardzo śmieszne — wtrąca Glashwiecz. — Ale wie pan, że kiedy tu stoję i obserwuję tę fascynującą akcję, pan płaci za mój czas?
Manfred patrzy na niego.
— Przecież wie pan, że nie mam żadnych pieniędzy.
— Hm. — Glashwiecz się uśmiecha. — Pan musi się mylić. Sąd na pewno się ze mną zgodzi, że ten brak papierowej dokumentacji dowodzi jedynie, że zatarł pan wszelkie ślady. A jest jeszcze drobna kwestia, te parę tysięcy pośrednio należących do pana spółek. Gdzieś na dnie tej sterty musi się coś kryć, nieprawdaż?
Z kuchni dobiega syczący bulgot — jakby ktoś topił w bagnie wór pełen ogromnych jaszczurek — oznaczający, że kawa w cafeterze zaraz będzie gotowa. Lewa ręka Manfreda drga, uderzając akordami w niewidoczną klawiaturę. Niepostrzeżenie udaje mu się wysłać podsumowanie obecnych wydarzeń, niebawem zareaguje na nie rynek reputacji.
— Dość elegancki był ten pana atak — rzuca, siadając na sofie, gdy Pam znika w kuchni.
Glashwiecz kiwa głową.
— Pomysł mojej praktykantki. Ja zupełnie się nie wyznaję na tych różnych rozproszonych „denialach of service”, ale dla Lisy to chleb powszedni. To trochę parodia sprawiedliwości, ale działa.
— Aha.
Opinia Manfreda o prawniku obniża się o oczko. Zauważa wracającą z kuchni Pam z lodowatym wyrazem twarzy. Chwilę później wynurza się Annette, niewinnie rozpromieniona, z dzbankiem i paroma filiżankami. Coś tam zaszło, ale w tej chwili jakiś agent poszturchuje go nerwowo w lewe ucho, walizka smętnie skomli i promieniuje nań bezdenną rozpaczą, a dzwonek przy drzwiach odzywa się jeszcze raz.
— No to gdzie ten przekręt? — Glashwiecz siada nieprzyjemnie blisko Manfreda i szepcze kącikiem ust: — Gdzie kasa?
Manfred patrzy nań z irytacją.
— Nie ma żadnej kasy — odpowiada. — Sedno pomysłu to sprawić, żeby pieniądze stały się przestarzałe. Nie wytłumaczyła panu? — Rozbieganym wzrokiem rejestruje zegarek „Patek Philippe” na przegubie prawnika i obsługujący Javę sygnet.
— E, niech mi pan nie wciska głupot. Proszę posłuchać: potrzeba tylko parę milionów i, jak dla mnie, jest pan wolny. Moim zadaniem jest tylko zadbać, żeby pana żona i córka nie zostały bez grosza i nie głodowały. Pan wie i ja wiem: gdzieś są pochowane całe worki gotówki. Proszę tylko popatrzeć na swoją reputację! Nie dorobił się pan tego, stojąc przy drodze z czapką, co?
Manfred prycha.
— Proszę pana, mowa o audytorce skarbowej należącej do elity. Nie jest bez grosza, dostaje prowizję za każdego biedaka, którego zawlecze do pralni, poza tym jest bogata z domu. A ja…
Wieża popiskuje. Manfred nakłada okulary. W uszach szumią mu szepty duchów umarłych artystów, natarczywie domagając się wolności. Ktoś znów puka do drzwi. Manfred się rozgląda, Annette rusza ku nim.
— Pan pogarsza swoją sytuację — ostrzega Glashwiecz.
— Spodziewacie się kogoś? — pyta Pam, unosząc brew i spoglądając na Manfreda.
— Raczej nie…
Annette otwiera drzwi, przez które wmaszerowuje kilku ochroniarzy w pełnym antyterrorystycznym rynsztunku. W dłoniach mają sprzęty przypominające skrzyżowanie cyfrowych maszyn do szycia z granatnikami, a ich hełmy są upstrzone taką liczbą czujników, że kojarzą się ze sputnikami z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku.
— To oni — mówi wyraźnie Annette.
— Mais oui.
Drzwi się zamykają, ochroniarze stają po obu stronach.
Annette podkrada się do Pam.
— Myślisz, że wolno ci wchodzić tutaj, do mojego pied-à-terre, i coś Manfredowi zabierać?
— Popełnia pani wielki błąd — mówi Pam, głosem niewzruszonym i tak zimnym, że mógłby skroplić hel.
U jednego z ochroniarzy coś odzywa się krótkim impulsem szumu.
— Nie — mówi beznamiętnie Annette. — To nie błąd. — Zwraca się do Glashwiecza: — Czy pan wie o przejęciu?
— Przejęciu? — Prawnik wygląda na zdziwionego, ale nie wystraszonego obecnością strażników.
— Trzy godziny temu — wyjaśnia cicho Manfred — sprzedałem kontrolny pakiet spółki agalmic.holdings.root.1.1.1 firmie Athene Accelerants BV, taki venture capital z Maastricht.1.1.1 to najwyższy węzeł drzewa centralnego planowania. Athene to nie jacyś tam inwestorzy, to akceleratorzy — biorą wybuchowe biznesplany i detonują je.
Glashwiecz jakby zbladł — trudno powiedzieć, czy to gniew, czy strach przed utratą prowizji.
Manfred kontynuuje:
— Ich faktycznym właścicielem jest spółka-wydmuszka należąca do funduszu emerytalnego Włoskiej Partii Komunistycznej. Stoi przed panem dyrektor operacyjny spółki jeden kropka jeden kropka jeden.
Pam wygląda na rozdrażnioną.
— Dziecinne próby wywinięcia się od odpowiedzialności…
Annette odchrząkuje.
— A właściwie to kogo pan pozywa, jak się panu zdaje? — pyta słodko Glashwiecza. — Bo my tutaj mamy prawa dotyczące bezpodstawnego ograniczania handlu. A także ingerowania w politykę wewnętrzną innych państw, konkretnie — w kwestie finansowe włoskiej partii rządzącej.
— Nie zrobiłbyś…
— Zrobiłbym. — Manfred ociera dłonie o kolana i wstaje. — Koniec? — pyta walizkę.
Stłumiony sygnał, później chropowaty syntetyczny głos:
— Transfery zakończone.
— No to dobrze. — Manfred uśmiecha się do Annette. — Pora na następnych gości?
Dzwonek, jak na zamówienie. Ochrona przytula się do ściany po obu stronach drzwi. Annette pstryka palcami. Drzwi się otwierają, ukazując dwóch elegancko ubranych gangsterów. W salonie zaczyna się robić trochę ciasno.
— Który z was to Macx? — warczy starszy gangster, bez wyraźnego powodu patrząc na Glashwiecza. W dłoni trzyma aluminiową walizeczkę. — Mamy nakaz.
— Jesteście z CCAA? — pyta Manfred.
— A jak. Jeśli pan to Macx, mam nakaz…
Manfred unosi rękę.
— Ale z tym nie do mnie — mówi. — Do tej pani. — Wskazuje Pam, która otwiera usta w niemym proteście. — Panowie, własność intelektualna, którą ścigacie, pragnie być wolna. Jest tak wolna, że zarządza nią obecnie skomplikowany zbiór korporacyjnych instrumentów z siedzibą w Holandii, którego główną akcjonariuszką jest od około czterech minut moja niedługo już była żona, obecna tu Pamela. — Mruga do Glashwiecza. — Choć faktycznie niczego nie kontroluje.
— I w co ty się bawisz, jak ci się zdaje? — warczy Pamela, nie mogąc się opanować.
Ochroniarze wiercą się: większy i młodszy przedstawiciel CCAA nerwowo szarpie szefa za rękaw.
— Hm. — Manfred unosi filiżankę i wypija łyk kawy. Krzywi się. — Pam chciała ugody rozwodowej, prawda? No właśnie, a moje najcenniejsze aktywa to prawa do całego worka na nowo skategoryzowanych utworów powstałych na zlecenie, które parę lat temu wyśliznęły się z łap CCAA. Część kulturowego dziedzictwa dwudziestego wieku, w ostatniej dekadzie uwięziona przez przemysł muzyczny: Janis Joplin, The Doors, tego typu rzeczy. Artyści, którzy już nie żyją i nie mogą się bronić. Kiedy padły muzyczne kartele, prawa uciekły na wolność. Przejąłem je, z myślą uwolnienia tej muzyki, nadania jej statusu własności publicznej.
Annette kiwa na ochroniarzy, jeden z nich też kiwa głową i zaczyna coś mruczeć i brzęczeć do laryngofonu. Manfred kontynuuje:
— Pracowałem nad rozwiązaniem paradoksu centralnego planowania — jak włączyć enklawę posługującą się planowaniem do gospodarki rynkowej. Mój serdeczny przyjaciel, Gianni Vittoria, podpowiedział mi, że taka zabawa w wydmuszki może mieć jeszcze parę innych zastosowań. Dlatego nie uwolniłem tej muzyki. Przepisałem prawa na rozmaite agenty i wątki w ramach sieci agalmicznego holdingu — obecnie to milion czterdzieści osiem tysięcy pięćset siedemdziesiąt pięć firm. Co chwila wymieniają się tymi tytułami prawnymi — prawa do każdej piosenki rezydują w każdej z firm przez, hm, co najwyżej pięćdziesiąt milisekund. A teraz uwaga: ja nie jestem ich właścicielem, nie mam już z nimi żadnych finansowych powiązań. Postanowiłem podzielić się zyskami z obecną tutaj Pam. Wychodzę z tego interesu, bo Gianni zaproponował mi coś o wiele bardziej ambitnego.