Kim ja jestem? — zastanawia się.
— Jestem Manfred — odpowiada z oszołomieniem i zdumieniem.
Unosi wzrok na posąg jeźdźca z brązu, górującego nad tłumem na ruchliwym rogu ulicy. Na tablicy z jego imieniem ktoś przylepił hologram Hello Cthulhu! - różowe pluszowe macki ospale falują, atakując go falą kawaii.
— Jestem Manfred. Manfred. Pamięć. Gdzie moja pamięć.
Malezyjscy emeryci pokazują go sobie z górnego pokładu przejeżdżającego autobusu. Ma palące poczucie, że zapomniał o jakiejś niecierpiącej zwłoki sprawie. Gdzieś szedłem, przypomina sobie. Co robiłem? Było to coś niezwykle ważnego, ale nie pamięta co. Miał się z kimś spotkać, żeby… ma to na końcu języka.
Witamy u zarania trzeciego dziesięciolecia — w epoce chaosu, charakteryzującej się totalnym załamaniem przemysłu kosmicznego.
Większość mocy intelektualnej na Ziemi nie rodzi się już, lecz produkuje; na każdego człowieka przypada dziesięć mikroprocesorów, a ta liczba podwaja się co czternaście miesięcy. Zatrzymał się przyrost naturalny w krajach rozwijających się, stopa urodzeń spadła poniżej poziomu odnawialności pokoleń. W krajach okablowanych co bardziej perspektywiczni politycy zastanawiają się, jak by tu przemówić do rodzącej się społeczności sztucznych inteligencji.
Badanie kosmosu utknęło na mieliźnie drugiej recesji tego wieku. Rząd Malezji ogłosił, że za dziesięć lat zainstaluje na Marsie imama, ale poza nimi nikogo to specjalnie nie obchodzi.
Towarzystwo Osadników Kosmicznych dalej próbuje zainteresować korporację Disneya prawami medialnymi do swego planu utworzenia kolonii w okołoziemskich punktach Lagrange’a, nieświadome, że tam już jest kolonia, i to wcale nie ludzka: pierwsza generacja transferów, kalifornijskie langusty w chwiejnej symbiozie ze starodawnymi systemami ekspertowymi, kwitną na pokładzie platformy eksploatującej asteroidy, w którą zainwestował holding Franklina. Tymczasem cięcia budżetowe w chińskiej agencji kosmicznej zagrażają dalszemu istnieniu Bazy Księżycowej Mao. Wygląda na to, że nikt jeszcze nie znalazł sposobu na osiąganie zysków gdziekolwiek ponad orbitą geostacjonarną.
Dwa lata temu Jet Propulsion Laboratory, Europejska Agencja Kosmiczna i kolonia langust-transferów na komecie Chruniczew-7 odebrały sygnał spoza Układu Słonecznego, wyglądający na sztuczny: większość ludzi nie ma o tym pojęcia, a ci, którzy wiedzą, przeważnie mają to gdzieś. W końcu, jeśli nie umieją się dostać nawet na Marsa, kogo obchodzi, co się dzieje sto bilionów kilometrów dalej?
Portret młodzieńca, który zszedł na złą drogę:
Kuba ma siedemnaście lat i jedenaście miesięcy. Ojca nigdy nie poznał; był nieplanowanym dzieckiem, a ojcu udało się zginąć w wypadku na budowie, zanim Fundusz Alimentacyjny zdołał położyć łapę na jego pensji. Matka wychowywała go w dwupokojowym mieszkaniu komunalnym na Hawick. Kiedy był mały, pracowała w call center, ale interes zdechł, na drugim końcu linii telefonicznej nie potrzeba już ludzi. Teraz ustawia produkty na półkach w sklepie wynajmowanym przez efemeryczne wirtualne firemki, które pojawiają się i znikają jak turyści podczas festiwalowego sezonu, ale dzisiaj popyt na ludzi do ustawiania towarów także jest nie za wielki.
Matka posłała Kubę do miejscowej szkoły religijnej, z której co chwila go wyrzucali, tak że w wieku dwunastu lat przeważnie wałęsał się sam po mieście. Jako trzynastolatek nosił już bransoletkę zwolnienia warunkowego za kradzieże w sklepach; jako czternastolatek złamał sobie obojczyk, rozbijając się ukradzionym dla zabawy samochodem i srogi szeryf-prezbiterianin posłał go do instytucji prowadzonej przez Wolny Kościół Szkocji, który dokończył dzieła, niwecząc jego perspektywy edukacyjne surowymi zasadami i nielegalnym rzemieniem.
Teraz jest dyplomowanym absolwentem trudnego kursu unikania publicznych kamer, ze specjalnością w konstruowaniu steganograficznego alibi. Na ogół polega to na popełnianiu przestępstw w środowisku o dużej gęstości — jeśli kogoś napadać, to tam, gdzie jest tak wielu przechodniów, że trudno akurat tobie przylepić winę. Ale systemy ekspertowe polis są już na jego tropie. Jeśli będzie robił skoki tak często, za kolejne cztery miesiące widoczna będzie statystyczna korelacja wystarczająca do przekonania ławy przysięgłych nawet złożonej z podobnych kolesiów, że jest winny i nie ma co pierdolić — a wtedy wyląduje na cztery lata w Saughton.
Lecz Kuba nie zna rozkładu normalnego, ani testu chi-kwadrat, i kiedy zakłada masywne okulary, zdarte jakiemuś turyście gapiącemu się na rzeźbę na North Bridge, przyszłość wydaje mu się świetlana. A po chwili, gdy zaczynają szeptać mu w stereo do uszu i wyświetlać zobaczone przez turystę obrazki, zaczyna lśnić jeszcze jaśniej.
— Trzeba zrobić interes, zawrzeć transakcję — szepczą okulary. — Spotkać borga, zagrać akord. — Peryferyjne pole widzenia wypełniają dziwaczne jaskrawe wykresy, jak halucynacje naćpanego marketingowca.
— Kto ty, kurwa, jesteś? — pyta Kuba, zaintrygowany kolorowymi światełkami i ikonkami.
— Jestem twoim kartezjańskim teatrem, a ty moim widzem — mruczą okulary. — Dow Jones minus piętnaście, Federacja Zaufania plus trzy, przyszła informacja o niewykryciu związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy społeczną kontrolą nad długością damskich spódnic, stylem golenia męskich bród a pojawianiem się odporności na liczne antybiotyki u gram-ujemnych laseczek. Przyjąć?
— No, niech będzie — mruczy Kuba, gdy lawina obrazów zwala mu się na gałki oczne i przebija młotem przez uszy jak superego bezcielesnego olbrzyma.
Bo też dokładnie coś takiego ukradł: okulary i sakiewka u pasa, które wyrwał turyście, kryją w środku dość sprzętu, żeby pociągnąć cały Internet z przełomu wieków. Srają pasmem przenoszenia, ciągną naraz pierdyliard wyszukiwań i cały rój innych agentów, w sumie składających się na spory procent zbiorowego umysłu stanowiącego osobowość ich właściciela. Ów właściciel to postludzki sieciowy genius loci, zmieniony z agalmicznego przedsiębiorcy w speca od polityki dotyczącej emancypacji sztucznych inteligencji. Kiedy jeszcze siedział w biznesie, katalizował powstawanie wartości dodanej wszędzie, gdzie się pojawił, w śladach jego stóp wyrastały drzewa rodzące pieniądze. Teraz jest kimś w rodzaju zakulisowego negocjatora, umiejącego zbudować koalicję tam, gdzie nikt inny nie dostrzegał nawet odrobiny wspólnego interesu. A Kuba ukradł mu pamięć. W oprawce okularów są mikrokamery, w zausznikach mikrofony; wszystko ląduje w przypiętej do paska holograficznej pamięci podręcznej, a potem jest rozpraszane po zdalnych magazynach danych. Cztery miesiące zajmują terabajt, taka ilość pamięci masowej nic nie kosztuje. Jedyną niezwykłą cechą tego sprzętu jest fakt, że jego posiadacz — Manfred — współdzieli wszystko ze swymi agentami. Może transfery umysłów na razie nie sprawdzają się w praktyce, ale on już zrobił w tym kierunku prawie cały krok.
Praktycznie rzecz biorąc, okulary są Manfredem, niezależnie od tożsamości białkowej machiny, która wtyka w nie swe gałki oczne. Ten mocno zdezorientowany Manfred podnosi się i czując dziwną pustkę w głowie — nie licząc nieśmiałego pytania o akcesoria do ruskich butów wojskowych — otrzepuje się i rusza na spotkanie na drugim końcu miasta.