— Otwierać, cipy! Jest interes!
Klapka wizjera umieszczonego w drzwiach na wysokości oczu przesuwa się, zerka nań para czarnookich kamerek jak koraliki.
— Kim pan jest i czego chce? — trzeszczy głośnik.
To nie Armia Zbawienia — chrześcijaństwo od kilkudziesięciu lat jest w Szkocji bardzo niemodne, więc Kościół zajmujący obecnie ten budynek poszedł z duchem czasu, żeby nie wypaść z interesu.
— Jestem Macx. Moje systemy kontaktowały się z wami. Przyszedłem złożyć wam propozycję nie do odrzucenia. — A przynajmniej to każą mu powiedzieć okulary. To, co naprawdę wydobywa się z jego ust, brzmi raczej jak: „Ja Max. Moje systemy z wami rozmawiali. Ja przyszed dla was złożyć propozycję nie do łodmówienia”. Okulary nie zdążyły jeszcze popracować nad jego akcentem. A poza tym jest tak z siebie dumny, że pstryka palcami i tańczy z niecierpliwości na najwyższym stopniu.
— Aha, dobrze, proszę chwilę zaczekać.
Człowiek po drugiej stronie głośnika ma krystaliczny akcent z Morningside, któremu udaje się brzmieć bardziej angielsko niż sam król i rdzennie szkocko jednocześnie. Otwierają się drzwi, Macx staje przed wysokim, jakby trochę trupim mężczyzną w mającym najlepsze lata dawno za sobą tweedowym garniturze oraz koloratce wyciętej z przejrzystej płytki drukowanej. Twarz niemal zakrywają mu rejestrujące anielskie okulary.
— Kim pan jest? Jak pan mówił?
— Jestem Macx! Manfred Macx! Mam dla pana taką propozycję, że sam pan nie uwierzy. Mam wyjście z waszych finansowych tarapatów. Będziecie bogaci! — Okulary podpowiadają, Macx mówi.
Człowiek w drzwiach przechyla lekko głowę, jego okulary badają Maksa od stóp do głów. Macx podskakuje entuzjastycznie, z obcasów buchają mu kłęby błękitnych spalin.
— Na pewno trafił pan pod dobry adres?
— No, musi tak.
Gospodarz cofa się do środka.
— Dobrze, proszę wejść, usiąść i wszystko mi opowiedzieć.
Macx wpada w podskokach do salonu, z mózgiem szeroko otwartym na lawinę wykresów kołowych, krzywych wzrostu, dokumentów pączkujących w cudacznej fazoprzestrzeni korporacyjnego oprogramowania zarządczego.
— Mam interes, że mi pan nie uwierzy — czyta, szybując obok tablic ogłoszeniowych, do których poprzyszpilano jak motyle chińskie ulotki, przestępując przez zwinięte dywany i stos kupionych na wyprzedaży laptopów, mijając radiotelefon do nabożeństwa, który służy pani Muirhouse także jako ogrodowe poidełko dla ptaków. — Wynajmujecie to od pięciu lat, a wasze opublikowane sprawozdania wskazują, że nie zarabiacie zbyt wiele, ledwo wystarcza na czynsz. Ale jesteście udziałowcem Scottish Nuclear Electric, prawda? Większość środków pana Kościoła stanowi fundusz zapisany Kościołowi przez jedną z wiernych, szykującą się na spotkanie z punktem omega, prawda?
— Hm. — Pastor patrzy nań dziwnie. — Nie mogem komentować naszego funduszu inwestycji eschatologicznych. A czemu pan tak myśli?
Jakimś sposobem lądują w gabinecie duchownego. Nad wytartym fotelem wisi ogromna, oprawiona w ramę grafika komputerowa, przedstawiająca kolapsujący kosmos z Końca Świata, gromady galaktyk usiane zbiegającymi się ku centralnemu punktowi sferami Dysona pełnymi eschatonu. Z góry patrzy na to rozpromieniony dobroduszną aprobatą święty Tipler Astrofizyk, a nad jego głową unosi się aureola z kwazarów. Plakaty głoszą nową ewangelię: „Kosmologia jest lepsza niż domysły” oraz „Żyj wiecznie w moim stożku światła”.
— Coś panu podać? Herbatkę? Ładowarkę do ogniw paliwowych? — pyta duchowny.
— Może amfę? — pyta z nadzieją Macx. Twarz wydłuża mu smutek, gdy pastor z przepraszającą miną kręci głową. — Nieważne, żartowałem tylko, rozumie. — Pochyla się ku niemu. — Znam ty wasze ciemne spekulacje opcjami na pluton — syczy. W złowróżbnym geście postukuje palcem w oprawkę okularów. — Oni nie tylko nagrywają, oni myślom. Ja wiem, gdzie poszli ty piniondze.
— Co pan ma? — pyta zimno pastor; zniknęły wszelkie oznaki dobrego humoru. — Teraz będę musiał pociąć te wspomnienia. Myślałem, że całkiem o tym zapomniałem, a teraz, przez pana, pewne fragmenty mojej pamięci nie będą mogły zlać się z Bóstwem.
— Nie denerwuje się. Po cholere oszczyndzać, jak nie można za to se pożyć? Zabawić się jak trza? Ten u góry by wam pokazał, co?
— Czego pan chce?
— No dobra. — Macx, urażony, odchyla się w tył. — Mam… — Urywa. Na jego twarzy pojawia się wyraz dezorientacji. — Mam langusty — obwieszcza w końcu. — Genetycznie zmodyfikowane, przetransferowane langusty, które sterują własnym zakładem odzyskiwania uranu. — Gdy coraz bardziej się gubi, okulary tracą kontrolę nad jego akcentem: — Nu, i ja bym ściognoł te waszo kase na miejsce… — Strategiczna przerwa. — Żeby mógł pan w terminie zapłacić podatek. Bo, pan rozumie, te langusty są odporne na neutrony. No nie, to nieprawda. Ja chciał panu sprzedać coś, co by móg użyć za — twarz wykrzywia mu grymas niesmaku -…darmo?
W przybliżeniu, trzydzieści sekund później, zbierając się ze stopni przed wejściem do Pierwszego Zreformowanego Kościoła Tiplera-Astrofizyka, człowiek, który chciał być Macksem, zaczyna się zastanawiać, że może ten świat wielkich finansów to nie taki łatwy biznes, jak sobie myślał. Niektóre z agentów w okularach zastanawiają się, czy ten problem rozwiązałyby lekcje wymowy; inne nie są tak pewne.
Wracamy do lekcji historii — perspektywy tej dekady skupiają się głównie w obszarze medycyny.
Parę tysięcy podstarzałych przedstawicieli wyżu demograficznego ściąga do Teheranu na Woodstock IV. Europa rozpaczliwie stara się zaimportować ze Wschodu pielęgniarki i asystentów do domów opieki; w Japonii całe rolnicze wioski zioną pustką i niszczeją, duchy społeczności wyssanych do sucha przez miasta jak mieszkalne czarne dziury.
Na strzeżonych osiedlach starszych ludzi na amerykańskim Środkowym Zachodzie szerzy się plotka, zostawiając po sobie chaos i zamieszki: starzenie się powoduje powolny wirus, zakodowany w genomie ssaków, którego nie zdołała wyplenić ewolucja, a bogaci miliarderzy trzymają łapę na prawach do szczepionki. Charles Darwin, jak zawsze, obrywa mocniej, niżby się mu należało. (W prywatnych klinikach czekają mniej spektakularne, ale bardziej realistyczne metody leczenia starości — rekonstrukcja telomerów i heksozowa redukcja zdenaturowanych białek — dla tych, którzy chcą w moment przepuścić cały fundusz emerytalny). Oczekuje się, że postęp istotnie przyśpieszy, bo niedługo zaczną wygasać fundamentalne patenty; Fundacja na rzecz Wolnych Chromosomów już wydała manifest apelujący o stworzenie wolnego od ograniczeń własności intelektualnych genomu z ulepszeniami wszystkich pospolicie uszkadzanych eksonów.
Powszechnie prowadzi się eksperymenty nad digitalizowaniem i uruchamianiem mózgowego oprogramowania neuronowego („wetware”) na emulatorach; niektórzy co radykalniejsi libertarianie twierdzą, że gdy ta technologia dojrzeje, śmierć — a raczej wiążące się z nią drakońskie ograniczenia w prawie własności i prawach obywatelskich — staną się największym w historii problemem prawa cywilnego.
Większość weterynaryjnych polis ubezpieczeniowych uwzględnia teraz, za dodatkową drobną opłatą, klonowanie zwierzaka w przypadku nagłej i bolesnej śmierci. Klonowanie ludzi, z powodów, których nikt już do końca nie rozumie, w większości rozwiniętych krajów jest nadal zabronione — ale bardzo niewiele sądów upiera się przy obowiązkowej aborcji identycznych bliźniaków.
Niektóre towary są drogie: cena ropy naftowej przekroczyła osiemdziesiąt euro za baryłkę i nieubłaganie idzie w górę. Inne są tanie: na przykład komputery. Hobbyści drukują na domowych atramentówkach nowe procesory o dziwacznej architekturze; goście w średnim wieku podcierają sobie tyłki papierem diagnostycznym, informującym o poziomie cholesterolu.