— Langusty. — Manfred kiwa głową i bierze od niej szklankę. Pokryte diamentem krzywizny naczynia skrzą się w popołudniowym słońcu. — Wiedziałem, że to ma coś z nimi wspólnego. — Prostuje się i marszczy brwi. — Żebym tak jeszcze pamiętał, po co tu przyszedłem! To było coś świeżego, gdzieś w głębokiej pamięci… coś, czego nie chciałem powierzyć własnej głowie. Coś z Bobem.
Otwierają się drzwi za sofą, wchodzi Alan.
— Przepraszam — mówi cicho i przechodzi na drugą stronę pokoju. Ze ściany wysuwa się stacja robocza, z wnęki serwisowej wytacza się fotel. Siada, podpierając podbródek dłońmi, wpatruje się w biały pulpit. Od czasu do czasu mruczy cicho: — Tak, rozumiem… sztab wyborczy… trzeba zaudytować darowizny…
— Kampania wyborcza Gianniego — podpowiada Monica.
Manfred podskakuje.
— Gianni… — Gdy przypomina sobie przesłanie swego politycznego frontmena, w głowie odblokowuje mu się potężny pakiet wspomnień. — No właśnie! O to chodziło! Na pewno! — Patrzy na nią z podekscytowaniem. — Przyszedłem tutaj, żeby przekazać wam wiadomość od Gianniego Vittorii. O… — Robi strapioną minę. — Nie jestem do końca pewien… — dodaje wymijająco — ale to było ważne. Coś na dłuższą metę kluczowego, coś o grupowych umysłach i głosowaniu. Ale to info ma gość, który mnie napadł.
Grassmarket to przesadnie surowy brukowany plac wtulony w podzamcze. Annette staje koło szubienic, gdzie niegdyś tracono czarownice; rozsyła niewidzialnych agentów, by węszyli za tropem Manfreda. Aineko, nadmiernie poufały, zwiesza się z jej lewego ramienia jak satanistyczna stuła i rzuca jej prosto w ucho strumień zdeszyfrowanych rozmów z komórek.
— Nie wiem od czego zacząć. — Wzdycha z irytacją.
To jedna wielka pułapka na turystów, drapieżna roślina o wielu paszczach, trawiąca łatwy kredyt i wypluwająca zeschłe truchła cudzoziemców. Drogę zamieniono w deptak i pokryto obrzydliwie autentycznymi średniowiecznymi kocimi łbami; w miejscu, gdzie kiedyś był parking, teraz znajduje się stały jarmark antyków — można tam kupić wszystko, od mosiężnych okuć do kominków po starożytne odtwarzacze CD. Sporo tego towaru — to wszelkie śmieci po dot-comach, konkurujące o miano japońsko-szkockiego souveniru z piekła rodem — tartany z Purolandu, animatroniczne potwory z Loch Ness gniewnie syczące na wysokości kolan, używane laptopy. Wszędzie roi się od ludzi, w tematycznych pubach (dyżurnym motywem jest tu, jak się zdaje, wieszanie) po drogie butiki z ich fabrykatorami tkanin i cyfrowymi lustrami. Chodnik tarasują uliczni artyści, elementy nieustającego nomadycznego Fringe’a: mim robot, z bardzo tradycyjną srebrną farbą na twarzy, przedrzeźnia przechodniów ironicznie stylizowanymi gestami.
— Spróbuj w noclegowni — podpowiada Aineko, chroniący się w torbie na ramię.
— W noc… — Annette reaguje z opóźnieniem, bo słownik w zmowie z otwartym państwowym firmware’em zwala jej w sensorium geograficzną bazę danych wszystkich miejskich usług komunalnych. — A, no tak. — Sam Grassmarket jest stricte dla turystów, ale fragmenty pod koniec, w głębi brudnego kanionu niesympatycznych pięciopiętrowych kamiennych budynków, są już ewidentnie slumsowate. — No jasne.
Omija stragan sprzedający jednorazowe komórki i tanie analizatory genomu, obchodzi gromadkę nastolatek w szponach jakiegoś importowanego fetyszu kawaii, spoglądających na nią w popłochu z wysokości swoich różowych koturnów — pewnie biorą ją za szkolnego kuratora — a także stojak z pospinanymi łańcuchami rowerami. Pilnująca ich dziewczyna wygląda na znudzoną na śmierć. Ledwo zauważa, że Annette wtyka jej do kieszeni bezbarwnie anonimowe dziesięć euro.
— Gdybyś chciała kupić lewy rower — pyta — to gdzie byś szukała?
Parkingowa gapi się na nią. Annette przez moment myśli, że ją przeceniła. Potem dziewczyna coś mruczy.
— Co? — pyta Annette.
— McMurphys. Kiedyś nazywał się Bannerman’s. Na Cowgate, w tamte strone. — Patrzy z niepokojem na stojak z podopiecznymi. — Ale pani nie…
— Aha. — Annette podąża wzrokiem za jej spojrzeniem: prosto w ciemny, kamienny kanion. No, trudno. — Manny, mon chèr, niech ta wycieczka będzie tego warta — mruczy.
McMurphys to podrabiany pub irlandzki, kamienna grota zamontowana pod górą pozbawionych wyrazu biur. Kiedyś był to prawdziwy irlandzki pub, ale potem dostał się w łapy deweloperów, w krótkich odstępach czasu mutując w klub punkowy, winiarnię i podrabiany holenderski coffee shop, po czym, wypalony jak każda gwiazda, wypadł z głównego cyklu. Teraz cieszy się nienaturalnie przedłużoną, chłodną egzystencją, jako coś w rodzaju używanej imitacji irlandzkiego pubu z neonowymi czterolistnymi koniczynkami zwisającymi ze sztucznie poczernionych sosnowych belek nad stołami z bali — innymi słowy, życiem po życiu wypalonego czarnego karła, cienia niegdysiejszego poważnego alkoholowego przybytku. Gdzieś po drodze piwniczkę z piwem przebudowano na toaletę (robiąc na górze więcej miejsca dla płacących klientów), tak że obecnie z kija nalewają musujący koncentrat rozcieńczony wodą z kranu.
— Znasz to? Eurokratka z kotem-robotem przychodzi do szemranego pubu na Cowgate i mówi „coca-cola”? A kiedy przynoszą szklankę, pyta: „a drugie gdzie?”.
— Morda w kubeł — syczy Annette do torby. — Mało śmieszne.
Jej osobisty miernik zagrożenia natrętami właśnie wysłał mejla do telefonu na przegubie, który wyświetla teraz kręcący się żółty wykrzyknik, co oznacza, że według publicznie znanych policyjnych statystyk przestępczości, w wyniku pobytu tutaj jej składki ubezpieczeniowe prawdopodobnie doznają poważnego uszczerbku.
Aineko unosi wzrok ze swego barłogu w torbie i ziewa rozdzierająco, ukazując różowe, żebrowane podniebienie i różowy język.
— Co? Zrobisz mi coś? Właśnie pingowałem głowę Manny’ego. Opóźnienie było minimalne.
Barmanka podchodzi chyłkiem i ostentacyjnie nie nawiązuje kontaktu wzrokowego.
— Colę zero — zamawia Annette i mówi ściszonym głosem w stronę torby: — A to znasz? Jak Eurokratka przychodzi do szemranego pubu, zamawia pół litra coli light, a potem wylewa ją do swojej torby i mówi: „Ojoj, kociakowi się mokro zrobiło”.
Annette płaci za colę. W pubie jest pewnie jeszcze parędziesiąt osób; trudno powiedzieć, bo wnętrze przypomina zabytkową piwnicę, pełno w nim kamiennych łuków prowadzących do nisz umeblowanych starymi kościelnymi ławkami i stołami ze szramami po nożach. Nad jednym ze stolików pochylają się goście, którzy mogliby być motocyklistami, studentami albo dobrze maskującymi się alkoholikami: są długowłosi i noszą kamizelki ze zbyt dużą liczbą kieszeni, w przewrotnie cyganeryjnym stylu, co sprawia, że Annette mruga, dopóki któryś z literackich programów nie poinformuje jej, że siedzi wśród nich pewien umiarkowanie znany miejscowy pisarz, swego rodzaju guru ruchu na rzecz kosmosu i wolności. W innym kącie kilka kobiet w wysokich butach i futrzanych kapeluszach ślęczy nad menu, a w loży garbi się nad kuflami gromadka ulicznych artystów, którzy przyszli tu po fajrancie. Nikt z obecnych nie ma na sobie niczego, co choćby odrobinę przypominało biurowy mundur, ale współczynnik odlotowości jest powyżej średniej; więc Annette maksymalnie przyciemnia okulary, poprawia krawat i się rozgląda.
Otwierają się drzwi, wchodzi dość nijaki młodzian, ubrany w workowate polowe ciuchy, wełnianą czapeczkę i buciory, będące kwintesencją stylu panzer division i składające się prawie z samych amortyzatorów i oliwkowoburych kevlarowych paneli. Nosi też…
— Mój zestawik do wykrywania włamań sieciowych… — zaczyna kot, gdy Annette odstawia szklankę i podchodzi do chłopaka — wypatrzył coś, co się zaczyna na…