Выбрать главу

— Ile chcesz za te okulary? — pyta go półgłosem.

Podrywa się i niemal podskakuje.

— No, kuwwa, weś no przestań! — skarży się w dziwnie znajomy sposób. — A… — Przełyka ślinę. — Annie! Kto ty…

— Spokojnie. Zdejmij je, bo jeśli będziesz je dalej nosił, tylko ci zaszkodzą — mówi, starając się nie poruszać zbyt gwałtownie, bo czuje jeszcze czyjś rozdygotany lęk i wie bez patrzenia, że wykrzyknik na zegarku poczerwieniał i zaczął migać. — Posłuchaj, dam ci za okulary i tę torbę z paska dwieście euro, żywą gotówką. Zero pytań, skąd je wziąłeś, i nikomu ani słowa.

Chłopak siedzi jak skamieniały, zahipnotyzowany, widać, jak światło z wnętrza soczewek rozlewa się po jego wychudzonych policzkach, migocąc jak chłodne błyskawice, jakby podłączył mózg do sieci energetycznej; ona zaś, przełykając, bo nagle zaschło jej w gardle, powoli unosi rękę i ściąga mu okulary z twarzy, drugą dłonią chwytając sakiewkę. Chłopak wzdryga się i mruga. Kładzie mu przed nosem dwie stueurówki.

— Spadówa — mówi Annette, nie do końca niemiłym tonem.

Sięga po nie wolno, chwyta i ucieka — z ogłuszającym hukiem przebija się przez drzwi, skręca w lewo na ścieżkę rowerową i znika w dole, pędząc ku budynkom parlamentu i kampusowi.

Annette niespokojnie obserwuje drzwi.

— Gdzie on jest? — syczy, podenerwowana. — Masz, kocie, jakiś pomysł?

— Yhm. To twój problem, znaleźć go — mruczy z zadowoleniem Aineko.

Annette czuje w kręgosłupie lodowaty cierń niepokoju. Ktoś odłączył Manfreda od jego pamięci? Gdzie on może teraz być? Gorzej: kim on może teraz być?

— Tobie też w dupę — mruczy.

Zdejmuje okulary, o wiele mniej funkcjonalne niż stuningowany od A do Z sprzęt Manfreda, i nerwowo unosi do twarzy odzyskane szkła. Czuje, że jest w tym coś nieuczciwego, jakby podczytywała mejle ukochanego. Ale jak inaczej ustalić, dokąd mógł pójść?

Zakłada okulary i próbuje sobie przypomnieć, co robiła wczoraj w Edynburgu.

* * *

— Gianni?

— Out, ma chérie?

Pauza.

— Zgubiłam go. Ale mam jego aide-mémoire. Taki młodociany pasożyt bawił się nimi w cyberpunka. Żadnego śladu, gdzie mógł pójść, więc je założyłam.

Pauza.

— O rany.

— Gianni, a dlaczego właściwie wysłałeś go do Kolektywu Franklina?

Pauza (podczas której chłód chropowatej kamiennej ściany, o którą się opiera, zaczyna przenikać przez tkaninę marynarki).

— Nie chciałem zawracać ci głowy takimi detalami.

— Merde. Gianni, to nie żadne detale, oni są akceleracjonistami. Masz pojęcie, co mogą zrobić z jego głową?

Pauza, potem jęk.

— Tak.

— No to czemu to zrobiłeś? — indaguje Annette.

Kuli się, wklepując słowa do telefonu tak, że przechodnie omijają ją z daleka, niepewni, czy rozmawia, czy po prostu halucynuje.

— Kurde, Gianni, zawsze, kiedy zrobisz coś takiego, ja muszę potem doprowadzać go do porządku! Manfred nie jest zdrowy jak byk, cały czas żyje na granicy ostrego szoku przyszłości, a wtedy, w lutym, wcale nie żartowałam, mówiąc ci, że jeśli jeszcze raz go wypłaszczysz, będzie musiał miesiąc leżeć w klinice! Jeżeli nie będziesz ostrożny, to może w ogóle odpaść i dołączyć do tego borganizmu…

— Annette. — Ciężkie westchnienie. — W nim cała nadzieja. Wiem, że okres półtrwania agalmicznego katalizatora spadł do sześciu miesięcy i dalej leci na pysk. Manny jest już daleko za statystycznym okresem przydatności, o cztery odchylenia standardowe, wiadomo nam o tym. Ale ten impas w kwestii praw cywilnych musimy przełamać teraz, przy tych wyborach. Musimy osiągnąć konsensus, a Manfred to nasz jedyny pracownik, który może w ogóle poważyć się na rozmowę z Kolektywem na swoich własnych warunkach. Posłaniec-negocjator, a nie wypalony wyrobnik, prawda? Musimy dysponować koalicyjnym zapasem głosów, zanim dopadnie nas limit reelekcji i w Brukseli nastąpi impas, jak w Ameryce. To więcej niż ważne — to konieczne.

— To żadne wytłumaczenie…

— Annette, oni mają częściowy transfer Boba Franklina. Zrobili go przed śmiercią, mają wystarczający kawałek jego osobowości, żeby go ucieleśniać, puszczając z podziałem czasu na własnych mózgach. Musimy namówić Kolektyw Franklina, żeby wykorzystał swoje potężne zasoby do lobbowania za Poprawką Równych Praw; jeśli PRP przejdzie, wszystkie istoty rozumne będą miały prawo do głosowania, prawo własności, transferowania się, retransferowania i migrowania między nośnikami. To chyba ważniejsze niż małe szare stworki, które zaglądają ci do dupy przez zimny wziernik. Od tego zależy cała przyszłość. Manny sam zaczął, majstrując przy prawach tych skorupiaków. Teraz pozwolimy obejmować transfery prawem autorskim zamiast prawem cywilnym i gdzie będziemy za pięćdziesiąt lat? Myślisz, że można to zignorować? Już wtedy było ważne, a teraz, kiedy jeszcze te langusty odebrały wiadomość…

— Cholera. — Odwraca się i dotyka czołem chłodnego kamienia. — Potrzebna mi recepta. Na ritalin albo coś podobnego. I jego lokalizacja. Resztę zostaw mnie.

Nie dodaje: „W tym także zeskrobywanie go potem z sufitu”, to jest w domyśle. Nie mówi też:,Ale ty płacisz”. To też rozumie się samo przez się — Gianni może i jest wyrachowanym politycznym kombinatorem, ale o swoich ludzi dba.

— Lokalizacja to prosta rzecz, mamy sygnał podający pozycję. Współrzędne GPS są…

— Nie ma potrzeby, mam jego okulary.

— Merde, że cię zacytuję. Zaprowadź ich do niego, ma cherie. Daj mi rozproszone notowania zaufania tego transferu osobowościowego Boba Franklina, a ja dam Bobowi jego amnestię, będzie mógł zarządzać swoją korporacyjną tożsamością, tak jakby nadal żył. I wyciągniemy dyplomatyczne kasztany z ognia, nim zaczną parzyć. Dobrze?

— Oui.

Przerywa połączenie i rusza pod górę Cowgate (Krowiej Bramy — niegdyś chłopi prowadzali tędy trzodę na targ), w stronę nieustającego ulicznego festiwalu Fringe, a potem ku Meadows. Gdy przystaje naprzeciwko szubienic, przed nią wybucha bijatyka: jakiś skacowany troglodyta czuje się urażony przez małpującego jego ruchy mima robota i gwałtownie urywa mu ramię. Mim stoi i wygląda na zdezorientowanego, coś mu iskrzy w stawie barkowym. Dwóch wkurzonych studentów rzuca się i daje krótkowłosemu wandalowi w mordę. Wszyscy drą się na siebie z niezrozumiałymi akcentami z Oxgangs i Laboratorium Robotyki Herriotta-Watta. Annette przygląda się bijatyce i się wzdryga — jakby w przebłysku widziała wizję świata, w którym izba deputowanych odrzuca Poprawkę Równych Praw — i jej redefinicję osoby fizycznej: świat, w którym po śmierci stajesz się własnością, a jeśli rodzisz się pozbawiony daru rodzicielskiego DNA, jesteś skazany na niewolnictwo.

Może Gianni miał rację, myśli. Żeby tylko to mnie prywatnie tyle nie kosztowało…

* * *

Manfred czuje, że zaraz będzie miał kolejny atak. Ma już wszystkie typowe objawy — świat, z jego olbrzymią przewagą bezmyślnej materii, staje się obrazą; cudaczne pomysły błyskają bez grzmotu daleko na rozległych płaskowyżach jego wyobraźni — ale z metakorą chodzącą dla bezpieczeństwa w izolowanym trybie czuje się tępy. I powolny. Albo i przestarzały. To ostatnie jest niemal tak przyjemne jak głód heroinowy — nie może tworzyć wątków, które zbadają wykonalność jego pomysłów i wrócą z wynikami. Jakby ktoś zabrał mu pięćdziesiąt punktów IQ; jego mózg czuje się jak chirurgiczny skalpel użyty do ścinania drzew. Taki psujący się umysł to straszne więzienie. Manfred chce się wydostać, i to bardzo, ale zbyt się boi uczynić ten krok.