— Gianni to umiarkowany eurosocjalista, polityczny pragmatyk optujący za mieszanym rynkiem — wyrzuca Manfredowi duch Boba czerwonymi od błyszczyku ustami Moniki. — Spodziewałbyś się, że będę głosował na kogoś takiego? Zatem, co według niego mogę dla niego zrobić?
— Chodzi o… eee… — Manfred buja się w fotelu, w obronnym geście krzyżując ręce i wbijając dłonie mocno pod pachy. — Rozmontować księżyc! Zdigitalizować biosferę i zmienić ją w noosferę… cholera, przepraszam, to plan długoterminowy. Zbudować sfery Dysona, mnóstwo sfer… Khm. Gianni to eksmarksista, z odłamu zreformowanych bliskich ortodoksji trockistów. Wierzy w możliwość zrealizowania Prawdziwego Komunizmu, stanu filozoficznej łaski, do czego trzeba spełnić pewne wstępne wymagania, jak nieobrzucanie się koktajlami Mołotowa i brak Policji Myśli; chce, żeby wszyscy stali się na tyle bogaci, żeby kłótnie o własność środków produkcji miały tyle sensu, co dyskusje o tym, kto będzie spał w wilgotnym miejscu na samym końcu jaskini. To znaczy, że on nie jest twoim wrogiem. Jest wrogiem tych stalinowskich dewiacjonistów, psów łańcuchowych sztabu Partii Konserwatywnej, pragnących zakładać nam podsłuchy w sypialniach i podać wszystko jak na tacy wielkim korporacjom, których właścicielami są fundusze emerytalne — a te z kolei polegają na tym, że ludzie umierają w sposób przewidywalny, co daje im rację bytu. I, tego… co ważniejsze, że umierający nie próbują się trzymać swojego majątku i ruchomości. Siedzą sobie w trumience przy ognisku, śpiewają ekstropianistyczne pieśni, te sprawy. Wszystko przez aktuariuszy, to oni tak szacują oczekiwaną długość życia, żeby zachęcić ludzi do kupowania polis ubezpieczeniowych, a te pieniądze są inwestowane w kontrolę nad środkami produkcji… wszystko przez twierdzenie Bayesa…
Alan ogląda się na Manfreda przez ramię.
— Oj, chyba częstowanie go guaraną to nie był najlepszy pomysł — mówi złowróżbnym tonem.
Manfred przeszedł tymczasem w tryb nieliniowej wibracji: buja się w przód i w tył, jednocześnie wykonując małe podskoki, jak lewitujący jogin technofil usiłujący przeskoczyć do osobliwości. Monica nachyla się ku niemu i wytrzeszcza oczy.
— Manfred — syczy. — Zamknij się!
Manfred natychmiast przestaje ględzić, z wyrazem osłupienia na twarzy.
— Kim ja jestem? — pyta i przewraca się do tyłu. — Czemu ja, tu i teraz, mieszkam w tym ciele…
— Atak niepewności co do własnego człowieczeństwa — zauważa Monica. — Kiedy pierwszy raz spotkał się z Bobem w Amsterdamie, osiem lat temu, chyba miał to samo. — Wygląda na zaniepokojoną, na czoło wysuwa się inna tożsamość. — Co robić?
— Trzeba go wygodnie ułożyć. — Alan podnosi głos: — Kanapa, rozłóż się. — Tył sofy, na której leży Manfred, opada, podnóżek się unosi, spod stóp wysuwa się dziwnie ożywiona kołdra. — Manny, słuchaj, wszystko będzie dobrze.
— Kim ja jestem, co ja oznaczam? — bełkocze bez ładu i składu Manfred. — Zbitką propagujących się drzew decyzyjnych, kompresją fraktalną, milionem złącz synaptycznych smarowanych pożytecznymi endorfinami… — Naprzeciwko już grzeje się nielegalna farmakopea, żeby sporządzić jakieś solidne środki uspokajające. Monica idzie do kuchni, żeby przynieść mu coś do picia. — Czemu to robisz? — pyta oszołomiony Manfred.
— Wszystko w porządku. Połóż się, odpocznij. — Alan pochyla się nad nim. — Wrócimy do rozmowy rano, kiedy będziesz już wiedział kim jesteś. — Odwracając głowę, mówi nieco ciszej do Moniki, która wraca z butelką mrożonej herbaty: — Lepiej zawiadomić Gianniego, że on źle się czuje. Jedno z nas może będzie musiało spotkać się z ministrem. Wiesz może, czy Macx jest zaudytowany? — Ponownie zwraca się do Manfreda: — Odpoczywaj sobie, Manny. My się o wszystko zatroszczymy.
Jakiś kwadrans później Manfred, który w szponach egzystencjalnej migreny bezwolnie zgodził się na wypicie naszprycowanej lekami herbaty, leży na łóżku i się relaksuje. Oddech się wyrównuje, ustaje podświadome mamrotanie. Siedząca obok Monica bierze go za prawą rękę, ułożoną na wierzchu kołdry.
— Chcesz żyć wiecznie? — deklamuje tonem Boba Franklina. — We mnie możesz żyć wiecznie…
Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich wierzy, że nieochrzczony nie możesz się dostać do Ziemi Obiecanej — ale możesz, jeśli Kościół pozna twoje nazwisko i rodowód — nawet po twojej śmierci. Jego genealogiczne bazy danych zaliczają się do najbardziej imponujących dzieł historiograficznych na świecie. A poza tym lubi nawracać.
Kolektyw Franklina wierzy, że nie możesz się dostać do przyszłości, jeśli nie zdigitalizuje twojego neuronowego wektora stanu, a przynajmniej nie sporządzi obrazu twoich wejść zmysłowych i genomu, najdokładniejszego, na jaki pozwala aktualnie technologia. I wcale nie musisz być żywy. Jego zbiorowy umysł zalicza się do najbardziej imponujących dzieł informatycznych na świecie. A poza tym lubi nawracać.
Zmrok w mieście. Annette niecierpliwie przedetptuje na progu.
— Proszę mnie, kurwa, wpuścić — warczy ze zniecierpliwieniem do domofonu. — Merde!
Ktoś otwiera drzwi.
— Kto…
Annette wpycha go do środka, kopniakiem zatrzaskuje drzwi i opiera się o nie.
— Prowadzić mnie do waszego bodhisattwy. I to już.
— Ja… — Odwraca się i rusza do środka, przez ciemny korytarz prowadzący obok klatki schodowej. Annette kroczy za nim agresywnie. Otwiera drzwi, nurkuje do środka, ona też, zanim zdąży je zamknąć.
Pokój jest oświetlony odbitym światłem rozmaitych ukrytych diod, skalibrowanych tak, by dawać ciepły blask letniego popołudnia. Pośrodku stoi łóżko, na nim śpi człowiek, okrążony stadkiem skupionych instrumentów diagnostycznych. Po obu stronach śpiącego człowieka czuwają dwie osoby.
— Coście z nim zrobili? — warczy Annette, rzucając się naprzód.
Manfred mruga załzawionymi oczyma, zdezorientowany, gdy Annette nachyla się nad nim.
— Halo? Manny? — Po chwili rzuca przez ramię: — Jeśli coś mu się stało…
— Annie? — Manfred wygląda na zdumionego. Ma zsunięte na czoło jaskrawopomarańczowe gogle, nie własne, przypominające wyrzucone na brzeg meduzy. — Źle się czuję. Żebym tak mógł dostać drania, który to zrobił…
— Załatwione — rzuca Annette, postanawiając nie wspominać o transakcji, dzięki której zwraca mu pamięć.
Ściąga z własnej twarzy jego okulary i ostrożnie nakłada je Manfredowi, zdejmując te zastępcze. Torbę z mózgiem kładzie obok ramienia, żeby była w zasięgu. Gdy eter wokół wypełnia niewidoczny jazgot, jeżą się jej włoski na karku — oczy Manfreda za szkłami rozjarzają się jaskrawym błękitem, jakby między uszami przeskakiwała mu iskra wysokiego napięcia.
— Och. Kurde. — Siada, kołdra zsuwa mu się z obnażonych ramion, Annette traci dech. Odwraca się ku nieruchomej postaci po lewej. Facet na fotelu kiwa głową. — Coście mu zrobili?
— Opiekowaliśmy się nim. I nic ponadto. Przyjechał w stanie absolutnej dezorientacji, a po południu jeszcze mu się pogorszyło.
Nigdy nie widziała tego faceta, ale ma przeczucie, że go zna.
— Pan Robert… Franklin?