Ponownie kiwa głową.
— Jego awatar jest we mnie.
Rozlega się łomot: to Manfred przewraca oczyma i zwala się z powrotem na łóżko.
— Przepraszam. Monica?
Młoda kobieta siedząca po drugiej stronie kręci głową.
— Nie, u mnie też chodzi Bob.
— A. No to ty jej powiedz, ja muszę mu przynieść sok.
Kobieta, będąca także Bobem Franklinem, czy jakimś jego fragmentem, który osiem lat temu przeżył walkę z rzadkim typem nowotworu mózgu, dostrzega spojrzenie Annette i kręci głową, uśmiechając się lekko.
— Kiedy jesteś zespólnią, nigdy nie czujesz się samotna.
Annette marszczy czoło; żeby przetworzyć to zdanie, musi napaść na nie słownikiem.
— Jedna duża, wielojądrowa komórka? Aha, rozumiem. Macie ten nowy implant. Żeby lepiej wszystko rejestrować.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
— A ty chciałabyś po śmierci zostać wskrzeszona w trzeciej osobie, jako aktor w jakiejś wąskopasmowej inscenizacji? Albo cień uwierających wspomnień w czaszce kogoś nieznajomego? — Prycha; ten gest kłóci się z resztą mowy ciała.
— Bob był zapewne jednym z pierwszych borganizmów. To znaczy, u ludzi. Po Jimie Bezierze. — Annette zerka na Manfreda, który zaczął cichutko pochrapywać. — To musiało być strasznie pracochłonne.
— Sprzęt monitorujący kosztował wtedy miliony — mówi dziewczyna… Monica? — i za dobrze nie działał. Dostęp do jego funduszy na badania zyskaliśmy pod warunkiem, że regularnie uruchamiamy jego częściówki. On chciał zbudować coś w rodzaju zagregowanego wektora stanu — wziąć te częściówki, czyli wszystko co się mi… jemu… udało zarejestrować tą techniką sprzed kilku lat i pouzupełniać je kawałkami osobowości innych ludzi.
— A, no tak. — Annette wyciąga rękę i machinalnie odgarnia Manfredowi z czoła zabłąkany włos. — Jak to jest, należeć do umysłu zbiorowego?
Monica prycha, ewidentnie rozbawiona.
— A jak to jest, widzieć czerwony? Jak to jest, być nietoperzem? Nie umiem powiedzieć, mogę tylko pokazać. Każdy z nas może w dowolnej chwili sobie pójść.
— Tylko że jakoś nie idziecie.
Annette drapie się po głowie, maca krótkie włoski nad niemal niewyczuwalnymi bliznami kryjącymi sieć wszczepek — narzędzi, które pojawiły się rok czy dwa temu, a Manfred je odrzucił. („Darwinowsko hodowany nanotech, pierwsza, niedorobiona wersja, nie da się do tego zrobić przejrzystego interfejsu” — powiedział. „Dzięki, na razie zostaję z moim zewnętrznym sprzętem”).
— Dzięki, nie skorzystam. I nie wydaje mi się, żeby on, kiedy się zbudzi, przyjął waszą propozycję.
(W podtekście: Możecie go sobie wziąć po moim trupie).
Monica wzrusza ramionami.
— Jego strata, nie będzie żył wiecznie w osobliwości, razem z innymi naśladowcami naszego szacownego nauczyciela. Zresztą mamy tylu neofitów, że nie wiemy, co z nimi zrobić.
Annette przychodzi do głowy pewna myśl.
— Hm. Wy wszyscy macie jeden umysł? W częściach? Czyli pytanie do ciebie to pytanie do was wszystkich?
— Może tak być. — Odpowiadają jednocześnie Monica i to drugie ciało, Alan, stojące w drzwiach z czymś prostokątnym, wyglądającym jak zaimprowizowany zestaw diagnostyczny.
— A czemu pytasz? — pyta Alan.
Manfred pojękuje: słychać różowy szum — to okulary szepczą mu do uszu, przewodnictwo kostne zapewnia łącze szeregowe do jego białkowego softu.
— Manfreda przysłano tutaj, żeby się dowiedział, czemu jesteście przeciwni PRP — wyjaśnia Annette. — Niektórzy członkowie naszego sztabu działają bez wiedzy reszty.
— No właśnie. — Alan siada na fotelu obok łóżka i odchrząkuje, pompatycznie wypinając pierś. — To bardzo istotna kwestia teologiczna. Ja uważam…
— Ja czy my? — przerywa Annette.
— My uważamy — wtrąca Monica. Potem zerka na Alana. — Przepraaaszam…
Te objawy indywidualności w ramach umysłu grupowego zbijają Annette z tropu — nie tak sobie ich wyobrażała, setki razy przykładając do nich szablon borga, natomiast ta quasi-religijna wiara w osobliwość w ogóle jej nie rusza.
— Mówcie dalej.
— Jedna osoba, jeden głos, to przestarzała koncepcja — kontynuuje Alan. — Trzeba się pochylić nad ogólniejszą kwestią, wartościowania tożsamości, rozważyć na nowo sprawę prawa wyborczego. No bo jak? Jeden głos na każde ciepłe ciało? Albo na każdą rozumną osobowość? A co z inteligencją rozproszoną? Postulaty Poprawki mają poważne błędy, są oparte na kulcie indywidualności, nie ma w nich miejsca na prawdziwą złożoność posthumanizmu.
— Coś jak dziewiętnastowieczne propozycje nadania prawa do głosowania kobietom, obejmujące tylko żony ziemian — dodaje chytrze Monica. — Zupełnie nie w tę stronę.
— Ach, oui. — Annette, nagle wrażliwa na krytykę, zaplata ręce na piersi. Nie to spodziewała się usłyszeć. To elitarystyczna strona manewru z posthumanizmem, potencjalnie równie groźna dla jej pooświeceniowych poglądów, jak boskie prawo królów.
— Ale tam jest więcej niedopatrzeń.
Głowy wszystkich odwracają się w stronę, z której dobiega głos. Manfred znów ma otwarte oczy, gdy rozgląda się po pokoju; Annette widzi w nich nieobecną wcześniej iskierkę zainteresowania.
— W zeszłym wieku ludzie płacili — kontynuuje Manfred — żeby po śmierci zamrożono ich głowy, licząc, że kiedyś uda się ich zrekonstruować. Nie mają żadnych praw obywatelskich — prawo nie uznawało śmierci za proces odwracalny. A jak poradzić sobie teraz, kiedy wy przestaniecie ucieleśniać Boba? Wypiszecie się z borganizmu? Albo może później wrócicie do niego? — Ze znużeniem pociera czoło. — Przepraszam, ostatnio nie byłem sobą. — Na jego twarzy migoce krzywy, nieco maniakalny uśmieszek. — Widzicie, dłuższy czas klarowałem Gianniemu, że potrzebna jest nam zupełnie nowa prawna koncepcja osoby. Żeby poradziła sobie z rozumnymi korporacjami, sztucznymi głupotami, secesjonistami z umysłów zbiorowych i ponownie ucieleśnionymi transferami. Ludzie o zacięciu religijnym mają teraz niezły ubaw, dyskutując o problemach tożsamości. Czemu my, posthumaniści o tym nie myślimy?
Torba Annette się wybrzusza — Aineko wysuwa głowę, węszy, wyskakuje na dywan i zaczyna się myć, całkowicie ignorując ludzi wokół.
— Już nie wspominając o eksperymentach, które uważają się za prawdziwe istoty — dodaje Manfred. — I obcych.
Annette zamiera, patrząc na niego.
— Manfred! Nie powinieneś…
Manfred przygląda się Alanowi, który wygląda na najbardziej zintegrowanego spośród wykonawców zmarłego miliardera-inwestora — nawet jego mina przywodzi Annette na myśl spotkanie z Bobem Franklinem w Amsterdamie, na początku obecnego dziesięciolecia, kiedy Manfred jeszcze należał do swego prywatnego smoka.
— Obcych — powtarza Alan. Drga mu brew. — Chodzi o ten sygnał, o którym mówi SETI, czy, hm, jakiś inny? I od jak dawna o nim wiecie?
— Gianni macza palce we wszystkim naokoło — rzuca beznamiętnie Manfred. — No, a od czasu do czasu gadamy też z langustami, w końcu są raptem parę godzin świetlnych stąd, prawda? One nam powiedziały o sygnałach.
— Eee. — Oczy Alana mętnieją na moment; protezy Annette odmalowują jego głowę rozświetlającą się sztucznym światłem wydobywającym się z potylicy, gdy jego pasmo sensoryczne zatyka się na chwilę olbrzymim plikiem ściąganym z serwerowego pyłu wyściełającego wszystkie ściany w budynku. Monica wygląda na poirytowaną, postukuje paznokciami w tył krzesła.
— Sygnały — mówi. — No właśnie. Dlaczego trzymacie je w tajemnicy?