— Dasz radę — wyrokuje ona. — Zawsze możesz sobie dyskretnie załatwić receptę na nowotropinę B. — To agonista receptorowy stymulujący zainteresowanie nowością, opracowany dla oddziałów gerontologicznych: w połączeniu z MDMA jest składnikiem ulicznego koktajlu zwanego sensomagiem. — Pozwoli ci się skupić do czasu, gdy poczujesz się komfortowo.
— Co będzie dalej z życiem, jeśli ja nie potrafię dotrzymać kroku zmianom? — zapytuje tęsknie Manfred, patrząc na sufit.
Kot tłucze ogonem, rozzłoszczony jego antropocentryzmem.
— Ty jesteś moją futurologiczną ochroną przed burzą — mówi półżartem kobieta i przesuwa dłoń, ujmując jego genitalia.
Kot zauważa, że jej obecna aktywność jest w większości czysto biologiczna: poza sporadyczną wymianą danych z zewnętrznymi urządzeniami wykorzystuje większość swej wszczepki do przetwarzania ETItalk@home, jednego z rozproszonych silników łamiących szyfry, próbującego zdekodować gramatykę przekazu od obcych, który według podejrzeń Manfreda kwalifikuje się do nadania mu obywatelstwa.
Ulegając chęci, której nie umie wyartykułować, kot wysuwa czułek ku najbliższemu routerowi. Cyberzwierz dysponuje kluczami Manfreda; Manfred domyślnie ma Aineko na liście zaufanych. Niemądrze, bo przecież grzebała w nim jego była żona, a jeszcze te wszystkie kocięta, które wchłonął w młodości. Kot tuneluje się w mrok i samotnie tropi coś w sieci…
— Pomyśl tylko o ludziach, którzy nie potrafią się przystosować — mówi Manfred. W jego głosie pobrzmiewa obawa.
— Staram się nie myśleć. — Kobieta się wzdryga. — Ty masz trzydzieści lat i zwalniasz. A młodzi? Czy chociaż oni są w stanie nadążyć?
— Mam córkę. Ma mniej więcej sto sześćdziesiąt milionów sekund. Gdyby Pamela pozwoliła mi się z nią skontaktować, mógłbym się dowiedzieć… — W głosie pobrzmiewa echo dawnego bólu.
— Manfred, nie rób tego. Proszę.
Manfred mimo wszystko nie odpuścił sobie: Amber to węzeł na trwałe wiążący go z odległą orbitą wokół Pameli.
Kot słyszy w oddali śpiew umysłów langust w próżni, strumień danych płynący z ich dalekiego, kometowego domu, dryfującego w ciszy przez pas asteroid ku zimnemu spotkaniu poza orbitą Neptuna. Langusty śpiewają o alienacji i wypadnięciu z obiegu, o inteligencji zbyt powolnej i słabej, by dotrzymać kroku pędowi zmian, szlifującemu piaskiem ludzki świat, tak że teraz wszystkie krawędzie, których trzymają się ludzie, są postrzępione i kruche.
Oprócz dalekich langust pinguje także anonimowy rozproszony serwer — składnicę danych rozsianą holograficznie po milionie komputerów peer-to-peer, nie do wykasowania, pełną sekretów i kłamstw, których nikomu nie uda się zdementować. Dyskusje, muzyka, zrzynki z najnowszych hollywoodzkich przebojów. Agenty poszukiwawcze kota pomijają to wszystko, szukając najważniejszej próbki. Łapie ją — chwilowa awaria okularów Manfreda to jedyny objaw zauważalny dla obojga ludzi — wlecze łup do domu, pożera i porównuje z próbką danych analizowaną przez egzokorę Annette.
— Przepraszam, kochanie. Czasem po prostu czuję… — Wzdycha. — Starzenie się polega na zostawianiu za sobą kolejnych możliwości. Nie jestem już wystarczająco młody. Straciłem swój dynamiczny optymizm.
Próbka danych na pirackim serwerze różni się od tej przetwarzanej przez wszczepkę Annette.
— Odzyskasz go jeszcze — pociesza go łagodnie, głaszcząc po boku. — Wciąż ci smutno, że cię napadli. To też przejdzie. Zobaczysz.
— Taa. — Wreszcie się rozluźnia, włącza mu się odruchowe przekonanie o własnej niezależności. — Przejdzie mi tak czy owak. Albo komuś, kto pamięta, że był mną…
W ciemności Aineko obnaża zęby w uśmiechu. Spełniając głęboko zakodowane pragnienie wtrącania się w cudze sprawy, przenosi plik na drugą stronę, kopiując sobie jednocześnie pakiet, nad którym pracowała Annette. Teraz ona ma kopię numeru dwa, sekwencji, którą odebrała blisko domu sieć prowadząca nasłuch głębokiego kosmosu, a Europejska Agencja Kosmiczna i inne wielkie kliki chciały ją zachować dla siebie. Odpala się kolejny głęboko wyryty wątek, Aineko analizuje pakiet z perspektywy, z jakiej nie patrzył jeszcze żaden człowiek. Teraz splot procesów uruchomionych na abstrakcyjnej maszynie wirtualnej zadaje mu pytanie, którego nie da się zakodować w żadnej ludzkiej gramatyce. „Czekaj i patrz”, mówi do swego pasażera. „Wcześniej czy później domyślą się czym jesteśmy”.
CZĘŚĆ II
PUNKT PRZEGIĘCIA
„Życie jest procesem, który da się wyabstrahować z jego medium”.
ROZDZIAŁ 4
HALO
Asteroidę reprezentuje dinozaur Barney: śpiewa o miłości na pograniczu, o namiętności materii do jej replikatorów, o jej przyjaźni z głodnymi miliardami na pacyficznym pobrzeżu.
— Kocham cię — grucha w uszach głos Amber, która próbuje dokładnie go namierzyć. — Chcę cię mocno przytulić…
Amber, ułamek sekundy świetlnej dalej, mierzy w jego sygnał zestawem kursorów, każe im śledzić jego przesunięcie dopplerowskie i odczytuje parametry jego orbity.
— Ładuj, cel — mruczy.
Animowany fioletowy dinozaur robi piruet i wygłupia się pośrodku jej pola widzenia, żonglując zakończonym diamencikiem mieszadełkiem do koktajli.
— Czas na przytulanie! Mam asteroidę! — dodaje z sarkazmem Amber.
Gdzieś za nią w pierścieniu dokującym pomiędzy segmentami grzmią silniki manewrowe na zimny gaz, ustawiając niezgrabny statek-zbieracz dziobem do kamienia-Barneya. Z zakłopotaniem powstrzymuje własny entuzjazm, wszczepki łapczywie konfiskują pływające wokół synaps nadmiarowe cząsteczki neuroprzekaźników, zanim odpali się wychwyt zwrotny. W nieważkości nie należy się zanadto ekscytować. Ale chęć, by stawać na rękach, skakać i śpiewać, nigdzie nie znika — to jej skała, ta skała ją kocha, a ona ją ożywi.
Przestrzeń pokoju Amber wypełnia masa rzeczy, które prawdopodobnie nie pasują do statku kosmicznego. Na rogach śpiwora powiewają mackowate pasy bezpieczeństwa, niepojętym sposobem obrastające osadem brudnych ciuchów, jak wielka nieożywiona stułbia. (Roboty sprzątające rzadko odważają się zapuścić do sypialni nastolatki). Jedna ze ścian odtwarza w kółko symulację projektowanego cyklu konstrukcyjnego Habitatu 1, wielkiej, rozmytej sfery z żarzącym się rdzeniem (Amber właśnie odgrywa pewną rolę w stworzeniu go). Na jego obwodzie trzy czy cztery małe pastelowe laleczki w stylu kawaii tropią się nawzajem, dając milionkilometrowe kroki. A kot ojca leży zwinięty pomiędzy przewodem klimatyzacji a szafką z kostiumami i świszcząco pochrapuje.
Amber szarpie wyblakłą aksamitną zasłonę, oddzielającą jej pokój od reszty ula.
— Mam go! — krzyczy. — Jest cały mój. Amber rządzi!
To jak dotąd szesnasta ometkowana przez sierociniec skała, ale dla niej szczególna — pierwsza złapana osobiście. Odbija się od przeciwnej ściany mesy, płosząc jedną z ropuch ag Oscara — która zresztą powinna być zamknięta w części hodowlanej. Jak ona tu w ogóle wlazła? A regeneratory sygnału audio kopiują przychodzący sygnał, brzmią jak rozmyte przez szum echo transmitowanych przez przedpotopowe elektroniczne wideoniańki odgłosów tysięcy noworodków.
— Szybka jesteś — jęczy Pierre, gdy dopada go w kantynie.