Amber odwraca się do swego pulpitu: pracuje nad zawiłą plątaniną formularzy, które trzeba wypełnić, zanim ekspedycja rozpocznie pracę. Wokół niej krążą i onieśmielają fakty i liczby, które nigdy się zanadto nie oddalają. Jowisz waży 1,9 x 1027 kilogramów. Ma dwadzieścia dziewięć księżyców, a wokół nich tłoczy się w przybliżeniu dwieście tysięcy pomniejszych ciał, skalnych brył i śmieci — licząc tylko te większe niż składniki pierścienia, Jowisz bowiem (jak Saturn) też ma pierścienie, chociaż nie tak widoczne. Dotarło tutaj w sumie sześć ważniejszych platform orbitalnych — oraz dwieście siedemnaście mikrosond, wszystkie oprócz sześciu należą do prywatnych konsorcjów rozrywkowych. Pierwszą ludzką ekspedycję zorganizowały sześć lat temu ESA Studios, po nich parę firm od próbnego wydobycia oraz magistrala mikrohandlowa, która rozsiała po całym podukładzie pół miliona pikosond. A teraz dotarł Sanger i trzy inne puszki z małpami (jedna z Marsa, dwie z niskiej orbity okołoziemskiej) i wygląda na to, że wybuchnie tu żywiołowa kolonizacja, gdyby tylko nie fakt, że istnieją co najmniej cztery konkurencyjne Wielkie Plany na zagospodarowanie masy Jowisza.
Ktoś ją poszturchuje.
— Ej, Amber, co tam porabiasz?
Otwiera oczy.
— Odrabiam pracę domową.
To Su Ang.
— Słuchaj, my lecimy na Amalteę, nie? Ale nasze sprawozdania finansowe lądują w Reno, więc trzeba odwalić całą tę papierkową robotę. Monia prosiła, żebym pomogła. Tego jest cała góra.
Ang nachyla się i czyta do góry nogami:
— Agencja Ochrony Środowiska?
— Tak. Arkusz Szacunkowej Oceny Przyszłego Wpływu na Środowisko dwieście cztery, sześć b, strona druga. Mam im „wypisać wszystkie akweny wody stojącej w promieniu pięciu kilometrów od terenu planowanych prac wydobywczych. W przypadku prac ziemnych poniżej poziomu wód gruntowych także wymienić wszystkie źródła, zbiorniki i strumienie w odległości mniejszej lub równej głębokości wykopu w metrach pomnożonej przez pięćset, do maksymalnej odległości dziesięciu kilometrów w kierunku zgodnym z uwarstwieniem geologicznym. Dla każdego ze zbiorników wypisać wszystkie zagrożone lub objęte ochroną gatunki ptactwa, ryb, ssaków, gadów, płazów, bezkręgowców i roślin występujące w promieniu dziesięciu kilometrów…
— …od kopalni na Amaltei. Która krąży sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów nad Jowiszem, nie ma atmosfery, a na jej powierzchni można w pół godziny łyknąć dziesięć grejów promieniowania. — Ang kręci głową, a potem psuje efekt, chichocząc.
Amber unosi wzrok.
Na ścianie przed nią ktoś — pewnie Nicky albo Borys — wkleił do wirtualnej bijatyki karykaturę jej własnego awatara. Od tyłu obejmuje ją olbrzymi pies z kreskówki, z obwisłymi uszami i nieprawdopodobnie wielkim wzwodem, wyśpiewujący anatomicznie nieprawdopodobne propozycje i sugestywnie się przy tym pieszczący.
— Chuj z nim!
Wytrącona przez ten szok z roztargnienia — i zła — Amber upuszcza górę papierów i ciska na ekran nowy awatar, wyśniony w nocy przez jej agenta.
Nazywa się Szpic i jest groźny. Szpic urywa psu głowę i sika mu do tchawicy o ludzkiej anatomii: tymczasem ona rozgląda się dookoła, próbując się domyślić, który ze skretyniałych dzieciaków albo zagubionych maniaków nauki mógł wysłać jej tak niesympatyczny przekaz.
— Dzieciaki! Spokój! — Rozgląda się. Jedna z Franklinów (tym razem dwudziestoparoletnia czarnoskóra kobieta) patrzy na nich groźnie. — Nie można was zostawić na pół kilo, żebyście się nie pobili?
Amber wydyma usta.
— Się nie bijemy, to jest ożywiona wymiana zdań.
— Ha. — Franklinka się pochyla; ręce ma splecione, na twarzy przyklejony uśmieszek. — Już to kiedyś słyszałam. W każdym razie… — ona-oni machają ręką i ekran gaśnie -…mam dla was wiadomość. Nasz tytuł został zweryfikowany. Fabryka rusza, gdy tylko wyłączymy żądło i zakończymy przepychanie papierologii przez prawników. Wreszcie mamy szansę zarobić na nasze utrzymanie…
Amber wspomina historię starożytną, przeszłość sprzed pięciu lat według jej osi czasu. W tej powtórce widzi wnętrze piętrowego wiejskiego domu gdzieś na głębokim Zachodzie; przebywają tam z matką tymczasowo, dopóki ona zajmuje się audytem jakiejś przestarzałej firmy fabrykacyjnej, tłukącej z krzemu układy scalone dla Pentagonowych projektów, które dawno zjechały z krzywej nowoczesności. Matka pochyla się nad nią, groźnie dorosła w swym ciemnym kostiumie i klipsach-przyzwoitkach.
— Idziesz do szkoły i koniec dyskusji.
Matka jest lodowatą blond madonną i należy do najskuteczniejszych łowców nagród w skarbówce — potrafi przyprawić prezesów wielkich firm o atak paniki, po prostu mrugając. Amber, płowowłosa narwana ośmiolatka o pomieszanej tożsamości, przez brak doświadczenia niepewna, gdzie przebiega granica między nią a siecią, nie umie jeszcze się skutecznie bronić. Po paru sekundach werbalizuje słabiutki protest:
— Ja nie chcę! — Jeden z demonów pomagających zarządzać postawą podpowiada, że to niedobre podejście, więc Amber modyfikuje wypowiedź: — Mamo, oni znowu będą mnie męczyć. Za bardzo się od nich różnię. A w ogóle to wiem, że chcesz, żebym socjalizowała się z moimi metrykalnymi równoważnikami, ale czy nie po to mam zapas pasma transmisyjnego we wstęgach bocznych? Mogę się naprawdę dobrze socjalizować w domu.
Mama robi coś niespodziewanego: przyklęka, tak by mieć oczy na wysokości jej twarzy. Obie stoją na dywanie salonu, gdzie rządzi brązowy sztruks w stylu lat siedemdziesiątych oraz kwasowo-pomarańczowe tapety w perskie roślinne zakrętasy. Choć raz są same: gdy ludzie walczą, domowe roboty chowają się po kątach.
— Kochanie, posłuchaj mnie. — Głos ma zdyszany, naładowany emocjami równie silnymi i duszącymi, jak woda kolońska, której używa, żeby stłumić u klientów zapach ich strachu. — Wiem, że ojciec pisze ci takie rzeczy, ale to wszystko nieprawda. Potrzebujesz towarzystwa, fizycznego towarzystwa, twoich rówieśników. Nawet z twoją wszczepką jesteś kimś naturalnym, a nie jakimś przekonstruowanym dziwadłem. Naturalne dzieci, jak ty, potrzebują towarzystwa, inaczej dziwaczeją. Amber, socjalizacja to nie tekstowe gadki z podobnymi do ciebie ludźmi, musisz nauczyć się radzić też z tymi, którzy się od ciebie różnią. Nie będziesz jakimś cyborgiem-sieciowym świrem. Ale żebyś była zdrowa, trzeba chodzić do szkoły, rozwijać swój mentalny system odpornościowy. W końcu, co nas nie zabije, czyni nas mocniejszymi, tak czy nie?
To chamski moralny szantaż, przejrzysty jak szkło i manipulatorski jak cholera, ale corpus logica Amber oznacza go ogromnym animowanym symbolem, sugerującym prawdopodobieństwo kary fizycznej, jeśli na to zareaguje — mama jest wzburzona, nozdrza ma rozszerzone, oddech przyśpieszony, na policzkach jest widoczne rozszerzenie naczyń krwionośnych. Amber — do spółki ze wszczepką i wsparciem metakory złożonej z rozproszonych agentów — jest wystarczająco dojrzała, by modelować, przewidywać i umieć uniknąć kar cielesnych. Jednakże jej wzrost i dziecinny wygląd stawiają ją w niekorzystnym położeniu podczas negocjacji z dorosłymi, którzy dorastali w prostszych czasach. Wzdycha i robi ryjek, żeby dać mamie do zrozumienia, że się nie zgadza, ale będzie posłuszna.
— No dobra. Skoro tak mówisz.
Mama wstaje, wpatrzona w przestrzeń — pewnie mówi Saturnowi, żeby odpalił silnik i otworzył garaż.
— Tak mówię, skarbie. Wkładaj buty, zabiorę cię, wracając z pracy, i mam dla ciebie prezent, wieczorem razem pojedziemy, sprawdzimy sobie nowy kościół. — Uśmiecha się, lecz uśmiech nie dociera do oczu.