Amber już dawno się domyśliła, że te rytuały mają zapewnić jej symulowane wychowanie w stylu amerykańskiej klasy średniej, którego według niej Amber rozpaczliwie potrzebuje, zanim wpadnie głową naprzód w przyszłość. Tak naprawdę, tak samo jak Amber, nie lubi tych kościołów, ale nie ma sensu się kłócić.
— Teraz będziesz już grzeczna, prawda?
Imam modli się w stabilizowanym żyroskopowo meczecie.
Meczet jest nieduży i ma jednego wiernego, modlącego się w samotności co siedemnaście tysięcy dwieście osiemdziesiąt sekund. Wezwanie do modlitwy rozsyła po sieci, ale w przestrzeni transjowiszowej nie może odpowiedzieć na nie żaden inny wyznawca Proroka. Czas pomiędzy modlitwami dzieli między zagadnienia podtrzymywania życia oraz studia. Sadeq studiuje i hadisy, i systemy oparte na wiedzy, a teraz współpracuje z innymi uczonymi przy tworzeniu poprawionej konkordancji wszystkich znanych isnadów, co umożliwi zbadanie systemu islamskiego prawa z całkiem nowej perspektywy — która będzie niezmiernie potrzebna, kiedy pojawi się spodziewany przełom w komunikacji z obcymi. Ich cel to znaleźć odpowiedź na pytania dręczące islam w epoce podrasowanej świadomości, a te pytania spoczywają przede wszystkim na barkach Sadeqa, ich przedstawiciela na orbicie okołojowiszowej.
Sadeq jest drobnej budowy, ma krótko przycięte czarne włosy i nieustannie znużoną minę — w odróżnieniu od załogi sierocińca ma cały statek dla siebie. Pierwotnie była to irańska podróbka kapsuły Shenzhou-B, z doczepionym na rufie chińskim modułem stacji kosmicznej typu 921, ale ten toporny wehikuł o stylu z lat sześćdziesiątych — jak lśniąca aluminiowa ważka kopulująca z puszką po coli — ma na dziobie dziwną kapsułę z napędem M2P2 — minimagnetosferycznym napędem plazmowym. To plazmowy żagiel, zbudowany na orbicie przez którąś Wake Shield Facility koncernu Daewoo. Wydęty wiatrem słonecznym, w zaledwie cztery miesiące zaholował Sadeqa i jego zagraconą stację kosmiczną na Jowisza. Jego obecność tutaj jest triumfem dla islamskiej społeczności, sam czuje się jednak dojmująco samotny — kiedy przekręca zwierciadła miniaturowego obserwatorium w stronę Sangera, imponuje mu jego wielkość i stanowczy wygląd. Fakt, że Sanger góruje wielkością, mówi mu o przewadze skuteczności zachodnich instrumentów finansowych, półautonomicznych funduszy inwestycyjnych działających w zmiennym cyklu rozliczeniowym, dopasowanym do wahań koniunktury, które umożliwiły finansowanie komercyjnych podbojów kosmosu. Prorok, pokój jego duszy, może i potępił lichwę, ale na pewno pokaz potęgi tych machin do tworzenia kapitału nad Wielką Czerwoną Plamą dałby mu do myślenia.
Skończywszy modlitwę, Sadeq spędza na dywaniku jeszcze parę bezcennych minut. Stwierdza, że w tym otoczeniu trudno się medytuje — klęcząc w ciszy, uświadamia sobie mruczenie wentylatorów, zapach brudnych skarpet i potu, metaliczny posmak ozonu z generatorów tlenu Elektrona. Trudno się zbliżyć do Boga w tym statku kosmicznym z trzeciej ręki, oddanym przez arogancką Rosję ambitnym Chinom, a potem pobożnym rządcom Qom, którzy znaleźli dla niego zastosowanie lepsze, niż wyobraża sobie którykolwiek z tych pogańskich krajów. Posłali tę zabawkową stacyjkę kosmiczną daleko, ale czy ktoś mówił, że Bóg życzył sobie, by ludzie żyli tutaj, na orbicie wokół rozdętego gazowego olbrzyma?
Sadeq kręci głową; zwija matę i z cichym westchnieniem upycha ją obok jedynego iluminatora. Czuje ukłucie tęsknoty za domem, za dzieciństwem w gorącym, pylistym Yazd i wieloma latami studiów w Qom; uspokaja się, rozglądając wokół, przeszukując stację, którą teraz zna na wylot, równie dobrze jak mieszkanie na czwartym piętrze betonowego bloku, należące do rodziców — robotnika w fabryce samochodów i jego żony. Tam dorastał. Wnętrze stacji jest wielkości szkolnego autobusu, a wszystkie powierzchnie zagracają schowki, pulpity instrumentów i warstwy niczym nieosłoniętych rur. Obok wymiennika ciepła, który dawał mu się ostatnio we znaki, podryguje parę kuleczek rozmrażacza, jak wyrzucone na brzeg meduzy. Sadeq wyprawia się wierzgnięciem na poszukiwanie plastikowej butelki, przeznaczonej właśnie na takie okazje, potem zbiera pakiet z narzędziami i poleca jednemu z agentów odnaleźć stosowny fragment dziennika napraw; czas raz a porządnie naprawić to przeciekające złącze.
Poświęci z godzinkę na intensywne prace hydrauliczne, a potem zje sobie liofilizowany gulasz jagnięcy z soczewkowym puree i gotowanym ryżem, popije bańką mocnej herbaty i zabierze się za przejrzenie następnej sekwencji manewrowej. Może, jak Bóg da, nie będzie już więcej systemowych alarmów i uda mu się do wieczora i ostatniej modlitwy spędzić godzinę czy dwie na badaniach naukowych. Może pojutrze znajdzie nawet parę godzin na relaks, obejrzy sobie jeden ze starych filmów, w których tak fascynuje go możliwość wglądu w obce kultury — na przykład „Apollo 13”. W długich misjach kosmicznych załoga nigdy nie ma łatwo. A Sadeqowi jest jeszcze trudniej — jest sam, nie ma z kim pogadać, bo zwłoka w łączności z Ziemią to ponad pół godziny w każdą stronę. A, o ile mu wiadomo, w promieniu pół miliarda kilometrów jest jedynym wiernym.
Amber wystukuje paryski numer telefonu i czeka, aż ktoś odbierze. Zna tę dziwną kobietę na maleńkim ekraniku: mama nazywa ją „luksusową dziwką twojego ojca”, zawsze ze specyficznym, wąskim uśmieszkiem. (Amber raz tylko zapytała, co to jest luksusowa dziwka, i dostała po twarzy — nie mocno, tylko ostrzegawczo).
— Jest tata? — pyta.
Dziwna kobieta wygląda na lekko skonsternowaną. (Włosy ma jasne, jak mama, ale ten kolor ewidentnie pochodzi z butelki z rozjaśniaczem, są przycięte bardzo krótko, a skórę ma śniadą).
— Oui. Znaczy, tak. — Uśmiecha się nieśmiało. — Przepraszam cię, to jest jednorazowy telefon? Chcesz z nim rozmawiać?
Amber pośpiesznie odpowiada:
— Chcę go zobaczyć.
Amber ściska telefon, jakby od niego zależało jej życie — to tani, jednorazowy gadżet z pudełka z płatkami i tektura zaczyna już mięknąć w jej spoconych palcach.
— No bo, ciociu Nette, mama mi nie pozwala.
— Pst. — Annette, która jest z ojcem Amber dwa razy dłużej niż jej matka, uśmiecha się. — Jesteś pewna, że twoja matka nie wie o tym telefonie?
Amber się rozgląda. Jest jedynym dzieckiem w toalecie, bo teraz nie ma przerwy, a ona powiedziała nauczycielce, że musi „już”.
— Jestem pewna, że poziom ufności przy p równym dwadzieścia jest ponad zero koma dziewięć.
Jej bayesowska głowa podpowiada, że nie można tego w ten sposób szacować, bo mama nigdy wcześniej nie złapała jej z zakazanym telefonem, ale co tam. Nie mogę ściągnąć na tatę kłopotów, jeśli nie będzie wiedział, prawda?
— Świetnie. — Annette się rozgląda. — Manny, telefon niespodzianka do ciebie.
Na ekranie pojawia się tata. Amber widzi całą jego twarz, wygląda młodziej niż ostatnim razem — chyba przestał nosić te toporne staroświeckie okulary.
— Cześć, Amber! Gdzie jesteś? Twoja matka wie, że do mnie dzwonisz? — Wygląda na lekko zaniepokojonego.
— Nie — odpowiada. — Ten telefon był w pudełku z grahamkami.
— Fuj. Posłuchaj, kochanie, musisz pamiętać, żeby nigdy, przenigdy do mnie nie dzwonić w sytuacji, kiedy mama może się o tym dowiedzieć. Bo wtedy powie, że ja zmusiłem cię, żebyś do mnie dzwoniła, i napuści na mnie prawników z rozżarzonymi szczypcami i imadłami. I nawet wujek Gianni nie da rady tego załatwić. Rozumiesz?