Выбрать главу

— Tak, tato. — Amber wzdycha. — Chociaż wiem, że to nieprawda. Nie pytasz, czemu dzwonię?

— Hm.

Przez moment ojciec wygląda na zbitego z tropu. Potem kiwa z namysłem głową. Amber lubi tatę, bo przeważnie traktuje ją poważnie w rozmowie. To potwornie upierdliwe, że trzeba pożyczać telefony od kolegów z klasy albo tunelować się przez faszystowski firewall mamusi, za to tata nigdy nie zakłada, że ona nie ma o niczym pojęcia dlatego, że jest tylko dzieckiem.

— No dawaj. Coś cię dręczy? Co tam w ogóle słychać?

Musi się streszczać: jednorazówka ma przedpłaconą niedużą kwotę, Amber korzysta z bardzo kiepskiej taryfy międzynarodowej, a dzwonek na przerwę może zabrzmieć w każdej chwili.

— Tato, ja chcę stąd uciec. Naprawdę. Mamie z każdym tygodniem coraz bardziej odwala, teraz ciąga mnie po tych wszystkich kościołach, a wczoraj się wściekła, kiedy przyłapała mnie na gadaniu z terminalem. Chce, żebym poszła do szkolnego psychologa! Za co? Nie potrafię, być taka, jak ona by chciała. Już nie jestem jej małą dziewczynką! A za każdym razem, kiedy się wytuneluję z domu, próbuje mi założyć bota treściowego; od tego boli głowa, nie da się nawet normalnie myśleć! — Z zaskoczeniem czuje, jak oczy nabiegają jej łzami. — Zabierzcie mnie stąd!

Twarz ojca trzęsie się i przesuwa w bok, ukazując zaniepokojoną tante Annette.

— Wiesz, że twój ojciec nie może nic zrobić? Ma związane ręce przez prawników matki.

Amber pociąga nosem.

— A ty możesz pomóc? — pyta.

— Zobaczę, co da się zrobić — obiecuje luksusowa dziwka ojca, gdy rozlega się dzwonek na przerwę.

* * *

Pakiet z instrumentami oddziela się od sondy, którą Sanger obsługuje pozyskane skały, i opada pięćdziesiąt kilometrów w dół na powierzchnię kartoflowatego kamienia. W tle wisi olbrzymi i wypukły Jowisz, impresjonistyczna tapeta dla kosmologa-wariata: Pierre zagryza dolną wargę, skupiając się na sterowaniu sondą.

Ubrana w czarny śpiwór Amber unosi się nad jego głową jak olbrzymi nietoperz, ciesząc się wolnością przez jedną zmianę. Patrzy z góry na włosy Pierre’a, przycięte jak spod garnka, chude, żylaste ręce ściskające obie strony pulpitu obserwacyjnego, i zastanawia się, co mu kazać zrobić potem. Niewolnik przez jeden dzień to ciekawe doświadczenie: życie na Sangerze jest na tyle absorbujące, że nikt nie cierpi na nadmiar wolnego czasu (przynajmniej do momentu poskładania wielkich habitatów i wycelowania w Ziemię wysokoprzepustowej anteny). Robią wszystko według potężnie skomplikowanego planu wygenerowanego przez zespół specjalistów od ścieżki krytycznej ich sponsora, na opieprzanie się nie ma za wiele czasu. Cała ekspedycja opiera się na bezwstydnym wykorzystywaniu pracy dzieci — bo mniej niż dorośli obciążają systemy podtrzymywania życia — każąc im zasuwać po dwanaście godzin dziennie, żeby tylko zbudować sobie przyczółek na brzegu przyszłości. (Gdy będą starsze, a ich opcje nabiorą zbywalności, staną się bogate, ale oburzenia stadnego chóru medialnego na Ziemi to wcale nie powstrzymywało). Dla Amber sama możliwość wykorzystania cudzej pracy jest nowością i chce się cieszyć każdą minutą.

— No, niewolniku — rzuca nonszalancko — jak idzie?

Pierre pociąga nosem.

— W porządku.

Amber zauważa, że nie chciał na nią spojrzeć. Ma trzynaście lat. Czy w tym wieku nie powinien już mieć obsesji na punkcie dziewczyn? Dostrzega jego ciche, intensywne skupienie, wypuszcza dyskretną sondę ku jego zewnętrznej granicy; nic nie wskazuje, by ją zauważył, odbija się, nie mogąc wyszczerbić jego mentalnego pancerza.

— Prędkość przelotowa — mówi burkliwie Pierre, gdy dwie tony metalu, ceramiki i innych cudów o fazie diamentowej zaczynają pędzić trzysta kilometrów na godzinę ku powierzchni Barneya. — Przestań mnie szturchać, są trzy sekundy opóźnienia i nie chcę wpaść w pętlę sprzężenia zwrotnego.

— Będę cię szturchać, kiedy tylko mi się spodoba, niewolniku. — Pokazuje mu język.

— A jeśli przez ciebie to upuszczę? — Z poważną miną unosi ku niej wzrok. — Zresztą, w ogóle można tak robić, jak my?

— Ty mi kryjesz dupę, a ja tobie — odpowiada Amber, potem czerwienieje. — Rozumiesz, o co mi chodzi.

— Pewnie. — Pierre szczerzy się od ucha do ucha, potem odwraca do konsoli. — Aj, to wcale nie jest śmieszne. A ten kubeł bitów, któremu dałaś kontrolę nad swoimi ośrodkami mowy, musisz trochę podregulować. Wali za dużo dwuznaczności, ktoś jeszcze cię weźmie za dorosłego.

— Pilnuj swoich spraw, a ja swoich. Na początek powiedz mi, co się tam dzieje.

— Nic. — Pierre odchyla się w tył i krzyżuje ręce, krzywiąc się do ekranu. — Teraz będzie dryfować przez pięćset sekund, potem korekta kursu w połowie i deceleracyjny ogień przed samym lądowaniem. A potem jeszcze godzina, zanim się rozpakuje i zacznie rozwijać kabel ze szpuli. Coś jeszcze podać? Makaron instant?

— Aha. — Amber rozkłada skrzydła nietoperza i przekręca się w powietrzu na plecy. Gapi się w okno, czując się bogata i rozleniwiona, podczas gdy Pierre odwala za nią cały dzień roboty. — Obudź mnie, kiedy pokaże się coś ciekawego.

Może powinna kazać mu się karmić obranymi winogronami albo żeby wymasował jej stopy, ale ten kawałek wyalienowanej roboty też ładnie wpływa na jej samoocenę. Patrzy na krzywiznę karku, na napięte ręce, i myśli, że może w tych wszystkich chichotach i szeptach starszych dziewczyn, „naprawdę mu się podobasz”, coś jednak jest…

Okno dźwięczy jak gong, Pierre pokasłuje.

— Poczta do ciebie — rzuca sucho. — Przeczytać ci?

— Co, kur…

Po ekranie rozlewa się wiadomość, wężykami od prawej do lewej, jak treść jej korporacyjnego instrumentu (teraz leżącego bezpiecznie w zuryskiej skrytce depozytowej). Chwilę trwa załadowanie agenta gramatycznego obsługującego arabski, kolejną minutę przyjęcie mejla do wiadomości. A potem Amber zaczyna kląć, głośno i nieustająco.

— Mamo, niech cię szlag, czemu ty mi robisz takie rzeczy?

* * *

Korporacyjny instrument przyjechał FedEksem, w ogromnej paczce zaadresowanej do Amber. Wydarzyło się to w dzień jej urodzin, mama była w pracy, ona zaś pamięta to tak dokładnie, jakby to było godzinę temu.

Pamięta, że wyciąga rękę do góry i przesuwa kciukiem po notatniku doręczyciela, czując szorstkość mikrosekwencerów próbkujących jej DNA. Gdy pociąga za zakładkę na pudełku, rozpakowuje się automatycznie, wypluwając przenośną drukarkę 3D, pół ryzy papieru zadrukowanego staroświeckim nieinteligentnym atramentem oraz małego, pręgowanego kota z wielkim symbolem „@” na boku. Kot wyskakuje z kartonu, przeciąga się, potrząsa głową i wgapia się w nią.

— Jesteś Amber? — mruczy.

Naprawdę wydaje prawdziwe kocie dźwięki, ale sens jest dla niej jasny — potrafi komunikować się bezpośrednio z jej interfejsem kompetencji językowych.

— Tak — odpowiada nieśmiało. — A ty jesteś od tante Nette?

— Nie, kurwa, od wróżki-zębuszki. — Pochyla głowę i tryka w jej kolano, przesuwając umieszczonymi za uszami gruczołami zapachowymi po całej spódniczce. — Słuchaj, masz w kuchni trochę tuńczyka?

— Mama nie wierzy w owoce morza. Mówi, że w dzisiejszych czasach to tylko hodowlane, zagraniczne paskudztwa. Mówiłam ci już, że mam urodziny?

— No to, kurwa, wszystkiego najlepszego. — Kot ziewa, przekonująco realistycznie. — To jest prezent od twojego taty. Palant mnie zahibernował i wysłał z nim, żebym ci pokazał, jak się go obsługuje. Ja ci radzę, żebyś wypieprzyła go do kosza. Nic dobrego z niego nie wyniknie.