Wraca do pokoju; Aineko wita go miauknięciem i ociera mu się głową o kostkę. To najnowszy model Sony, wszystko daje się w nim aktualizować; Manfred pracował nad nim w wolnych chwilach, przy użyciu open-source’owych narzędzi programistycznych, rozbudowując zestaw sieci neuronowych Aineko. Nachyla się, głaszcze ją, potem zrzuca ubranie i zmierza do łazienki. Odziany wyłącznie w okulary wchodzi pod prysznic i nastawia gorący, parujący strumień. Prysznic próbuje nawiązać przyjacielską pogawędkę o piłce, lecz Manfred jest na tyle śpiący, że nawet nie chce mu się bawić z głupawą siecią asocjacyjną. Męczy go myśl o czymś, co się tego dnia wydarzyło, jednak niezupełnie potrafi określić, co to takiego.
Wycierając się, ziewa. Syndrom zmiany stref dopada go, jak uderzenie aksamitnym młotem między oczy. Sięga po stojącą przy łóżku fiolkę, łyka na sucho dwie tabletki melatoniny, kapsułkę pełną przeciwutleniaczy i bombę multiwitaminową. Potem kładzie się na wznak, z nogami razem i lekko rozłożonymi rękoma. Apartament przygasza światła na polecenie tysiąca petaflopów rozproszonej mocy przetwarzania, na których chodzą sieci neuronowe sprzęgające się z jego białkowym mózgiem przez okulary.
Manfred wpada w głęboki ocean nieświadomości, zamieszkany przez ciche głosy. Nie wie, że gada przez sen — ten bezładny bełkot nie znaczyłby nic dla drugiego człowieka, ale dla kryjącej się za okularami metakory jest wszystkim. Młoda postludzka inteligencja, której kartezjańskim teatrem dyryguje, wyśpiewuje mu natarczywie, kiedy Manfred śpi.
Zawsze po przebudzeniu jest najwrażliwszy. Z wrzaskiem wypada w jawę, gdy pokój zalewa sztuczne światło; przez chwilę nie jest pewien, czy w ogóle spał. Zapomniał okryć się kołdrą i teraz ma stopy jak bryły zamarzniętej tektury. Dygocąc od niewytłumaczalnego napięcia, wyciąga z małego neseserka komplet czystej bielizny, potem wkłada brudne dżinsy i podkoszulek. Będzie musiał poświęcić dziś trochę czasu na polowanie na dzikiego T-shirta wśród amsterdamskich targowisk, albo znaleźć Renfielda[5] i posłać go po ubrania do sklepu. Właściwie powinien jeszcze znaleźć siłownię i trochę poćwiczyć, ale nie ma czasu — okulary przypominają mu, że jest sześć godzin do tyłu za teraźniejszością i musi to nadrobić. Bolą go korzenie zębów, a język przypomina runo leśne spryskane środkiem Agent Orange. Ma wrażenie, że coś wczoraj poszło nie tak; żeby tylko pamiętał co.
Myjąc zęby, ekspresowo czyta nową popfilozoficzną książkę, potem wtyka na publiczny serwer blogonotkę o paśmie zeżartym przez wczorajsze wizyty na jego stronie. Wciąż jest zbyt podenerwowany, by podyktować poranną tyradę na swój blog-kronikę. Mózg ma wciąż nieostry, jak oblepione zbyt dużą ilością krwi ostrze skalpela — potrzebuje bodźców, ekscytacji, ukłucia nowości. Cokolwiek to będzie, poczeka, najpierw śniadanie. Otwiera drzwi sypialni i prawie wdeptuje w leżące na dywanie małe, wilgotne, kartonowe pudełko.
Pudełko — widział już parę podobnych. To jednak nie ma żadnych stempli ani adresu — tylko jego imię i nazwisko, wypisane wielkimi, dziecinnymi gryzmołami. Klęka i delikatnie je podnosi. Waga się mniej więcej zgadza. Gdy je przechyla, coś przesuwa się w środku. I śmierdzi. Ostrożnie, mimo złości, wnosi je do pokoju, potem otwiera, potwierdzając najgorsze podejrzenia. Ten został odmóżdżony chirurgicznie, wydłubano mu mózg, jak jajko na twardo.
— Kurwa!
Ten wariat pierwszy raz dostał się aż pod drzwi sypialni. Perspektywy są bardzo niepokojące.
Manfred waha się przez chwilę, wypuszczając agenty, żeby poszukały miejscowych statystyk aresztowań, stosunków z policją, informacji o corpus iuris, o holenderskich przepisach dotyczących znęcania się nad zwierzętami. Nie jest pewien: wykręcić 2-1-1 na archaicznym głosowym telefonie czy dać sobie spokój? Aineko wyczuwa jego lęk i chowa się pod komodą, miaucząc żałośnie. Zwykle poświęciłby chwilę, żeby ją uspokoić, ale nie teraz: sama jej obecność wydaje się mocno kłopotliwa, stanowi przyznanie się do kompletnej nieudolności. Jest zbyt realistyczna, jakby mapy neuronowe tych martwych kociaków — na pewno wykradzione do jakiegoś podejrzanego eksperymentu z transferem — wylądowały w środku jej plastikowej czaszki. Klnie jeszcze raz, rozgląda się i wybiera najprostszą z opcji: zbiega po schodach po dwa stopnie na raz, potyka się na półpiętrze, wpada do jadalni na parterze, gdzie odprawi codzienny poranny obrzęd.
Śniadanie jest niezmiennikiem, wyspą geologicznej przeszłości z głębin, nieruchomą pośród wypiętrzeń całych kontynentów nowych technologii. Czytając pracę o steganografii z kluczem publicznym oraz pasożytniczym podszywaniu się pod cudzą tożsamość w sieci, mechanicznie przyswaja miskę płatków z chudym mlekiem, potem przynosi półmisek pełnoziarnistego chleba i plastry dziwnie upstrzonego pestkami holenderskiego sera. Przed nakryciem stoi filiżanka mocnej czarnej kawy, sięga więc po nią i wysiorbuje połowę, po czym uświadamia sobie, że nie jest przy stole sam. Ktoś siedzi naprzeciwko. Manfred unosi obojętny wzrok i nagle zamiera.
— Dzień dobry, Manfred. Powiedz, jak to jest: wisieć własnemu państwu dwanaście milionów trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące dziewięćset szesnaście dolarów i pięćdziesiąt jeden centów? — Uśmiecha się doń jak Gioconda, jednocześnie czule i wyzywająco.
Manfred zawiesza do odwołania wszystko w swoim sensorium i wpatruje się w nią. Ma na sobie nieskazitelny szary służbowy kostium, kasztanowe włosy ciasno spięte z tyłu, kpiące błękitne oczy. I jest piękna jak zawsze: wysoka, włosy — srebrzystoszary blond — figura i rysy sugerujące niewykorzystaną szansę jako modelka. Przypięta do klapy plakietka-przyzwoitka — gwarantująca biznesową należytą staranność — jest wyłączona. Po incydencie ze zdechłym kotem, walcząc jeszcze ze zmianą czasu, czuje się sponiewierany, a do tego jest brudniejszy niż zwykle, więc warczy na nią:
— Ta kwota jest wyssana z palca! Wysłali cię tutaj, bo pomyśleli, że ciebie posłucham? — Odgryza i przełyka kęs chleba z grubym plastrem sera. — A może sama postanowiłaś powiedzieć mi to osobiście, żeby mieć okazję zepsuć mi śniadanie?
— Manny. — Marszczy brwi, zraniona. — Jeśli masz być taki konfrontacyjny, to lepiej sobie pójdę. — Zawiesza głos, a po chwili kiwa głową. — Nie przejechałam takiego kawału drogi tylko przez twoją zaległość podatkową.
— Aha. — Manfred odstawia ostrożnie kawę i zastanawia się, usiłując maskować skrępowanie i zdenerwowanie. — No to, co cię sprowadza? Częstuj się kawą. Nie mów, że przyleciałaś aż tutaj, żeby mi powiedzieć, że nie możesz beze mnie żyć.
Smaga go wzrokiem jak szpicrutą.
— Nie łudź się. W lesie jest wiele liści, a na czatach dziesięć tysięcy chętnych facetów, i tak dalej. Ale kiedy będę wybierać kogoś do udziału w tworzeniu mojego drzewa genealogicznego, możesz być pewien, że to nie będzie ktoś, kto żałuje na utrzymanie dzieci.
— Z tego, co ostatnio słyszałem, sporo czasu spędzałaś z Brianem — odpowiada ostrożnie Manfred. Brian: imię bez twarzy. Za dużo kasy, za mało uczucia. Wspólnik w jakiejś korporacyjnej kancelarii księgowej, czy coś takiego.
— Brian? — prycha. — To się skończyło sto lat temu. Zaczął świrować na moim punkcie — spalił mój ulubiony gorset, wyzywał od dziwek za chodzenie do klubów, chciał mnie zerżnąć. Jego pragnienie: zostać ojcem rodziny, jednym z tych gości, którzy zawsze dotrzymują słowa. Rzuciłam go z wielkim hukiem, ale chyba skopiował moją książkę adresową, bo paru znajomych mówiło, że ciągle wysyła do nich obraźliwe mejle.