— W tych czasach to normalne. — Manfred kiwa głową, niemal współczująco, choć jakiś niesympatyczny zakamarek mózgu się cieszy. — W takim razie pies go trącał. Wygląda na to, że nadal jesteś na scenie, tak? Ale rozglądasz się za, ehem…
— Za tradycyjną rodziną? Tak. A co, Manny, przeszkadza ci to? Urodziłeś się czterdzieści lat za późno: wciąż wierzysz, że przed małżeństwem trzeba się dotrzeć, ale nie chce ci się radzić z konsekwencjami.
Manfred dopija resztkę kawy, niezdolny sensownie odpowiedzieć na takie non sequitur. To sprawa pokoleniowa: ta generacja lubi lateks i skórę, pejcze, wkładki analne i elektrostymulatory, ale szokuje ją idea wymiany płynów ustrojowych — taki społeczny skutek uboczny nadużywania antybiotyków w poprzednim stuleciu. Z Pamelą byli zaręczeni przez prawie dwa lata, a mimo to nigdy nie mieli stosunku z penetracją.
— Po prostu nie podoba mi się posiadanie dzieci — mówi w końcu. — I w najbliższym czasie nie planuję zmienić zdania. Wszystko zmienia się tak szybko, że trudno planować jakieś zobowiązania choćby na dwadzieścia lat; równie dobrze można by mówić o następnej epoce lodowcowej. A co do pieniędzy, to jestem sprawny reprodukcyjnie, po prostu nie mieszczę się w granicach dominującego paradygmatu. Pomyśl, gdyby był rok tysiąc dziewięćset pierwszy, byłabyś zadowolona, gdybyś dopiero co wyszła za mąż za magnata dorożkarskiego?
Palce jej drgają, jemu czerwienieją uszy, ale przynęty dwuznacznika nie chwyta.
— Co, nie czujesz się odpowiedzialny? Ani wobec kraju, ani wobec mnie? I w tym właśnie problem: żaden z twoich związków nie był dla ciebie ważny, nie wspomnę już o tym absurdzie z rozdawaniem własności intelektualnej. Aktywnie szkodzisz ludziom, których znasz. Manfred, ja nie wyciągnęłam z dupy tych dwunastu baniek; oni nawet się nie spodziewają, że ty to zapłacisz. Ale niemal dokładnie tyle podatku dochodowego miałbyś do zapłacenia, gdybyś wrócił do domu, założył firmę i wszystko zawdzięczał samemu…
— Nie zgadzam się. Mieszasz dwie skrajnie różne sprawy i obie nazywasz „odpowiedzialnością”. I nie zamierzam teraz zacząć liczyć sobie za swoje usługi, tylko po to, żeby skarbówce zbilansowały się tabelki. To jest ich, kurwa, wina, i dobrze o tym wiedzą. Trzeba było nie ścigać mnie jako podejrzanego o prowadzenie zakrojonego na wielką skalę przekrętu z mikrobilingami, kiedy miałem szesnaście lat…
— Dawno i nieprawda. — Lekceważąco macha ręką. Palce ma długie i smukłe, osłonięte czarnymi, lśniącymi rękawiczkami — ekranowane elektrycznie, by zapobiec kłopotliwym emisjom. — Odrobina porządnych konsultacji i można o tym wszystkim zapomnieć. I tak musisz wcześniej czy później przestać dziadować po świecie. Dorosnąć, stać się odpowiedzialnym człowiekiem i robić co należy. A tak, szkodzisz tylko szarym ludziom, bo oni nie rozumieją, o co ci chodzi.
Manfred zagryza język, żeby zdławić pierwszą reakcję, potem dolewa sobie kawy i pociąga łyk. Serce mu szaleje: ona znowu wyzywa go do walki, znów chce go pokonać i zawłaszczyć.
— Pam, ja pracuję dla ogólnego dobra, a nie jakiegoś wąsko zdefiniowanego narodowego interesu. Chodzi o agalmiczną przyszłość. Ty ciągle tkwisz w modelu ekonomicznym sprzed osobliwości, rozumującym kategoriami niedoboru. Alokacja zasobów nie jest już problemem — za jakieś dziesięciolecie w ogóle się skończy. Kosmos jest płaski we wszystkich kierunkach, a z pierwszego wszechświatowego banku entropicznego da się pożyczyć tyle pasma przesyłowego, ile tylko zechcemy. Nawet znaleziono już pierwsze tropy inteligentnej materii — obiekty MACHO, wielkie i gęste brązowe karły w halo galaktycznym, promieniujące w dalekiej podczerwieni — a to ich promieniowanie ma podejrzanie niską entropię. Według ostatnich wyliczeń, jakieś siedemdziesiąt procent masy barionowej galaktyki M31 stanowiło komputronium, i to 2,9 miliona lat temu, kiedy wylatywały stamtąd fotony, które teraz widzimy. Przepaść w inteligencji między nami a obcymi jest pewnie bilion razy większa niż różnica między nami a nicieniami. Czy ty w ogóle rozumiesz, co z tego wynika?
Pamela skubie kęs chrupkiego pieczywa, a potem zaszczyca Manfreda powolnym, drapieżnym spojrzeniem.
— Nie obchodzi mnie to. Za daleko, żeby mieć na nas jakikolwiek wpływ, prawda? To nie ma znaczenia, czy wierzę w tę osobliwość, której się dopatrujesz, czy w tych twoich obcych tysiąc lat świetlnych stąd. To chimera, tak jak Problem Roku Dwutysięcznego, a uganianie się za nią nie pozwala ci pomóc przy redukcji deficytu budżetowego ani założyć rodziny — a mnie to właśnie obchodzi. I zanim mi powiesz, że obchodzi mnie tylko tyle, bo tak zostałam zaprogramowana, chcę tylko zapytać: jak bardzo głupia jestem według ciebie? Bo twierdzenie Bayesa mówi, że mam rację, i dobrze o tym wiesz.
— Co ty… — Zamiera, zbity z tropu, szaleńczy potok jego zapału spiętrza się na tamie jej pewności. — Dlaczego? No, rozumiesz dlaczego? Czemu, do cholery, jest dla ciebie takie ważne, co ja robię?
„Odkąd zerwałaś zaręczyny”, chce dodać, ale milknie.
Pamela wzdycha.
— Manny, urząd skarbowy ma o wiele więcej zmartwień, niż możesz sobie wyobrazić. Każdy dolar podatku zebrany na południe od Missisipi idzie na obsługę długu, wiedziałeś o tym? Na emeryturę odchodzi właśnie najliczniejsze pokolenie w historii, a szkatuła jest pusta. I do tego my, nasze pokolenie, nie generujemy wystarczającej liczby wykwalifikowanych pracowników, żeby zapewnić prostą zastępowalność podatników, odkąd nasi rodzice rozpieprzyli państwowy system edukacji i wyprowadzili niskopłatne prace do innych krajów. Za dziesięć lat jakieś trzydzieści procent naszej populacji będzie albo emerytami, albo ofiarami Ruiny Krzemowej. Chcesz, żeby siedemdziesięciolatkowie zamarzali na ulicach New Jersey? Bo jak dla mnie, takie właśnie masz nastawienie. Nie starasz się pomóc, uciekasz przed swoją odpowiedzialnością właśnie wtedy, gdy stoimy przed olbrzymimi problemami. Gdyby tylko udało się rozbroić bombę zadłużenia, moglibyśmy uczynić tak wiele — zwalczyć problemy starzenia się, naprawić środowisko, rozprawić się ze społecznymi kłopotami. A ty po prostu rozpieprzasz swój talent, pomagając beznadziejnym Eurognojkom snuć mrzonki o szybkim dojściu do milionów, które co gorsza się sprawdzają, podsuwając wietnamskim zaibatsu, co mają następnego skonstruować, żeby zabrać pracę naszym podatnikom. I dlaczego to robisz? Nie możesz po prostu wrócić do kraju i wziąć odpowiedzialności przynajmniej za swój kawałek?
Wymieniają się przeciągłym spojrzeniem wzajemnego niezrozumienia.
— Posłuchaj — kontynuuje ona niepewnie. — Przyjechałam na parę dni. Prawdziwym celem jest spotkanie z bogatym uchodźcą podatkowym, gościem od neurodynamiki, który właśnie został uznany za bogactwo narodowe. Jim Bezier. Nie wiem, czy o nim słyszałeś, ale jeszcze dziś rano jestem umówiona na podpisanie mu amnestii podatkowej, a potem w zasadzie mam dwa dni wolnego i nic do roboty poza zakupami. No i rozumiesz, wolałabym wydać pieniądze na coś pożytecznego, a nie karmić nimi Unię Europejską. Ale jeśli chcesz spędzić ze mną miło czas i potrafisz przez maksymalnie pięć minut nie kląć na kapitalizm…
Wysuwa ku niemu palec. Po chwili wahania Manfred też wyciąga palec. Dotykają się opuszkami, wymieniając vCardy i numery komunikatorów. Pam wstaje i wymyka się z sali śniadaniowej. Oddech Manfreda zamiera, gdy dostrzega błyśnięcie kostki w rozcięciu spódnicy, długiej na tyle, żeby spełniać warunki amerykańskich przepisów o molestowaniu seksualnym w miejscu pracy. Obecność Pam przywołuje wspomnienia o jej skrępowanej namiętności, czerwoną poświatę po porządnym rżniątku. Próbuje znowu wciągnąć mnie w swoją orbitę, myśli oszołomiony. Wie, że ma na niego taki wpływ, kiedy tylko zechce: posiada klucze prywatne do jego podwzgórza i pieprzyć całą metakorę. Trzy miliardy lat determinizmu reprodukcyjnego sprawiły, że jej XXI-wieczna ideologia ma tak wielkie kły; jeśli naprawdę postanowiła objąć jego gamety przymusowym poborem na wojnę przeciwko załamaniu demograficznemu, trudno mu będzie z tym walczyć. Pozostaje tylko jedno pytanie: obowiązek to czy przyjemność? A zresztą, co za różnica?