Tak się jednak składa, że DeMask nie pozwala mu wydać gotówki; sam uścisk dłoni wystarcza, by chciał odwzajemniać przysługę — kiedyś, lata temu i na innym kontynencie, zeznawał jako biegły w procesie sądowym, wolność słowa kontra pornografia. Wychodzi więc stamtąd z dyskretnie opakowaną paczką, którą wolno będzie wwieźć do Massachusetts, o ile uda mu się zachować powagę podczas oświadczenia, że to bielizna dla nietrzymającej moczu starej ciotki. Po drodze wracają bumerangiem patenty z obiadu — dwa się utrzymały, więc natychmiast składa odpowiednie wnioski i przekazuje tytuł na rzecz Fundacji na rzecz Wolnej Infrastruktury. Dwie kolejne idee uratowane przed groźbą uwięzienia na mieliźnie monopolu, uwolnione, by mnożyć się jak króliki w morzu memów.
Wracając do hotelu, mija De Wildemanna i postanawia tam zajrzeć. Na radiowych częstotliwościach panuje tu totalny bajzel, aż ogłusza. Zamawia dymnego doppelbocka, dotyka miedzianej rury, żeby podjąć trop względem wizytówek. Przy jednym ze stolików z tyłu…
Podchodzi jak w transie i siada naprzeciwko Pameli. Zeskrobała z twarzy farbę i przebrała się w maskujące figurę ubranie — bojówki, kangurkę, martensy. Taki zachodni czarczaf, kompletnie odseksualizowujący. Dostrzega paczkę.
— Manny? — Jej szklanka jest do połowy pusta.
— Skąd wiedziałaś, że tu przyjdę?
— Czytałam twój blog. Jestem największą fanką twojego dziennika. To dla mnie? Nie trzeba było! — Oczy jej błyszczą, ponownie przelicza jego wskaźnik sprawności reprodukcyjnej według jakiegoś zawiłego fin-de-siécle’owego podręcznika. A może po prostu cieszy się, że go widzi.
— Tak, to dla ciebie. — Podsuwa jej paczkę. — Wiem, że nie trzeba było, ale masz na mnie taki właśnie wpływ. Pam, jedno pytanie?
— Ja… — Rozgląda się szybko. — Wszystko jest bezpieczne. Jestem tu prywatnie. Nie mam na sobie żadnych pluskiew, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Te plakietki… wiesz, chodzą pogłoski, że ten ich wyłącznik… Że nawet po wyłączeniu na wszelki wypadek nagrywają.
— Nie wiedziałem — odpowiada Manfred, notując to sobie na przyszłość. — Taki test lojalności.
— Taka plotka. Chciałeś o coś zapytać?
— Ja… — Teraz jego kolej na zapomnienie języka w gębie. — Dalej jesteś mną zainteresowana?
Przez chwilę wydaje się osłupiała, potem chichocze.
— Wiesz co, Manny, jesteś najbardziej porąbanym maniakiem technologii, jakiego w życiu widziałam. Już właściwie przekonałam sama siebie, że jesteś świrem, a ty nagle w kompletnie dziwaczny sposób wykazujesz, że masz głowę na karku. — Wyciąga rękę i łapie go za przegub, szokując dotykiem nagiej skóry. — Oczywiście, że jestem tobą zainteresowana. Jesteś największym, najzajebistszym komputerowym świrem, jakiego znam. Jak myślisz, po co tu przyszłam?
— To znaczy, że chcesz reaktywować nasze zaręczyny?
— Manny, nigdy nie były zerwane, tylko w pewnym sensie zawieszone, dopóki nie zrobisz porządków w głowie. Doszłam do wniosku, że potrzeba ci trochę przestrzeni. Tylko że ty ciągle biegasz, ciągle nie…
— Jasne, rozumiem. — Zabiera rękę. — A te kotki?
Pam wygląda na zmieszaną.
— Jakie kotki?
— Dobra, mniejsza. Czemu akurat ten bar?
— Musiałam jak najszybciej cię spotkać. — Marszczy czoło. — Ciągle słyszę plotki, że jesteś zamieszany w jakiś KGB-owski spisek, że jesteś komunistycznym szpiegiem. Prawda to?
— Czy to prawda? — Skonsternowany kręci głową. — KGB nie istnieje od ponad dwudziestu lat.
— Manny, uważaj na siebie. Bo nie chcę cię stracić. To rozkaz. Proszę.
Skrzypnięcie podłogi. Manfred odwraca głowę. Dredy, ciemne szkła, za nimi migocące światełka — Bob Franklin.
Ostatnio wyszedł z panną Arianespace uwieszoną na jego ramieniu, a zaraz potem reszta poważnie się znietrzeźwiła, mętnie i niechętnie przypomina sobie Manfred. Stwierdza, że to atrakcyjna kobieta, chociaż inaczej niż Pamela. Ale Bob i tak wygląda na nieźle zmęczonego. Manfred przedstawia ich sobie.
— Bob, to Pam, moja narzeczona. Pam, Bob.
Bob stawia przed nim pełną szklankę. Manfred nie ma pojęcia, co jest w środku, ale nie wypić byłoby niekulturalnie.
— No i świetnie. Eee… Manfred, można na słówko? Ten twój pomysł z wczoraj…
— Mów śmiało. Pełne zaufanie.
Bob unosi brwi, ale kontynuuje:
— Chodzi o ten pomysł na fabrykator. Mam zespół ludzi, pracują nad prototypem na sprzęcie FabLab, i to się chyba da zbudować. Aspekt kultu cargo daje nowy punkt widzenia na ten stary von-neumannowski pomysł fabryki na Księżycu, ale Bingo i Marek mówią, że to powinno zadziałać, że damy radę sami się wywindować aż na poziom własnej ekologii nanolitograficznej. Całość może być na początku sterowana z Ziemi, dopóki uczymy się, jak to wszystko trzeba robić, można podsyłać na górę części, które są tam niemożliwe do wyprodukowania. Całą krytyczną elektronikę oprzemy na programowalnych bramkach FPGA, bardzo oszczędnie, bo masz rację, że dzięki temu pomysłowi dorobimy się samopowielającej się fabryki na parę lat przed krzywą rozwoju robotyki. Męczy mnie tylko problem, że na miejscu jest potrzebna inteligentna siła robocza. Bo jak tylko ta kometa oddali się na więcej niż parę minut świetlnych…
— Nie da się tym sterować. Za duże opóźnienie. Czyli potrzebna ci załoga, tak?
— Tak. Ale ludzi nie możemy wysłać, to strasznie drogie. A poza tym, nawet jeśli zbudujemy fabrykę na jakimś krótkookresowym odprysku z pasa Kuipera, trzeba liczyć, że to będzie z pięćdziesiąt lat. I nie wydaje mi się, żeby w tym dziesięcioleciu dało się zaprogramować AI, która dałaby radę czymś takim sterować. Coś ci przychodzi do głowy?
— Myślę.
Pamela wpatruje się w Manfreda dłuższą chwilę, zanim on to zauważa.
— O czym wy gadacie? O co chodzi?
Franklin zamaszyście wzrusza ramionami, podzwaniają dredy.
— Manfred pomaga mi zbadać dziedzinę rozwiązań pewnego problemu z produkcją. — Szczerzy zęby. — Nie wiedziałem, że Manny ma narzeczoną. To ja stawiam.
Pam zerka na Manfreda, który utkwił wzrok w jakiejś dziwacznie ubarwionej przestrzeni, wyświetlanej przez jego metakorę na okularach. Palce mu drgają.
— Nasze narzeczeństwo było wstrzymane, na czas, kiedy on miał się zastanawiać nad przyszłością — rzuca chłodno Pam.
— Ach, tak. W moich czasach nie zawracaliśmy sobie głowy takimi oficjałkami. — Franklin wygląda na zakłopotanego. — Manfred bardzo mi pomógł. Pokazał nam całą nową linię poszukiwań, na którą nie wpadliśmy. Długoterminowych i odrobinę spekulatywnych, ale jeśli to się sprawdzi, będziemy w infrastrukturze pozaplanetarnej o całą generację do przodu.
— A czy to pomoże zmniejszyć deficyt budżetowy?
— Zmniejszyć deficyt…?
Manfred przeciąga się i ziewa — wizjoner powraca z planety Macx.
— Bob, a jeśli rozwiążę twój problem z załogą, będziesz mógł zarezerwować mi trochę czasu na sieci kosmicznych anten? Powiedzmy, tyle, żeby przesłać w kosmos parę gigabajtów? Wiem, że to sporo, ale jeśli to się uda, myślę, że znajdę ci dokładnie kogoś, kogo szukasz.