Franklin patrzy na niego powątpiewająco.
— Gigabajtów? Ale anteny Deep Space Network w ogóle się do tego nie nadają! To trwałoby całe dni. I jaką załogę masz właściwie na myśli? Nie stać nas na instalowanie całej sieci komunikacyjnej ani systemów podtrzymywania życia tylko po to, żeby…
— Spokojnie. — Pamela zerka na Manfreda. — Manny, może wytłumaczysz mu, po co ci to pasmo? Może wtedy powie ci, czy to możliwe albo czy można to załatwić jakoś inaczej. — Uśmiecha się do Franklina. — Stwierdziłam kiedyś, że często jego gadka wydaje się sensowniejsza, jeśli da się go zmusić do wyjaśnienia całego toku rozumowania.
— Ale gdybym… — Manfred urywa. — No dobra, Pam. Bob, chodzi o te langusty z KGB. One chcą uciec daleko od przestrzeni opanowanej przez ludzi. Myślę, że uda mi się je przekonać, żeby zostały załogą twoich samopowielających się fabryk kultu cargo, ale będą chciały jakiejś polisy ubezpieczeniowej. I do tego potrzebna jest sieć kosmicznych anten. Bo przyszło mi do głowy, że moglibyśmy wysłać ich kopię do obcych umysłów matrioszkowych w okolicach M31…
— KGB? — Pamela podnosi głos. — Mówiłeś, że nie maczasz palców w żadnych szpiegowskich aferach!
— Spokojnie, to tylko Moskiewska Grupa Użytkowników NT, nie żadne FSB. Przetransferowane skorupiaki włamały się tam i…
Bob patrzy nań dziwnie.
— Langusty?
— No tak. — Manfred odwzajemnia spojrzenie. — Transfery umysłów Panulirus interruptus. Coś mi mówi, że może o tym słyszałeś?
— Moskiewska. — Bob opiera się o ścianę. — Skąd ty się o nich dowiedziałeś?
— Zadzwoniły do mnie. — Po chwili dodaje z wyraźną ironią: — W dzisiejszych czasach ciężko o to, żeby taki transfer pozostał nieświadomy, nawet jeśli to tylko skorupiak. Nieźle narozrabiali w tych laboratoriach Beziera.
Mina Pameli jest nieodgadniona.
— Laboratoria Beziera?
— One uciekły. — Manfred wzrusza ramionami. — To nie ich wina. A ten koleś, Bezier, czy on nie jest czasem chory?
— Ja… Chyba nie powinnam mówić o pracy — stwierdza Pamela.
— Przecież nie masz przy sobie przyzwoitki. — Manfred dyskretnie ją poszturchuje.
Pam spuszcza głowę.
— Tak. Jest chory. Ma guz w mózgu, którego nie da się wyciąć.
Franklin kiwa głową.
— Tak to właśnie jest z rakiem. Jedyne, których trzeba się jeszcze obawiać, to te rzadkie. Na które nie ma lekarstwa.
— A więc tak. — Manfred kołysze szklanką z resztkami piwa. — To tłumaczy jego zainteresowanie transferami. Sądząc po tych langustach, jest na dobrej drodze. Ciekawe, czy już przesiadł się na kręgowce?
— Koty — mówi Pamela. — Liczył, że te transfery przehandluje Pentagonowi, jako nowe systemy sterowania do inteligentnych bomb, a w zamian dostanie umorzenie podatku. Było tam coś o tym, że trzeba przemapować cele wroga na myszy albo ptaki, a potem podłączyć do ich sensorium. Stara sztuczka z kotkiem i wskaźnikiem laserowym.
Manfred wbija w nią twarde spojrzenie.
— To nieładnie. Transfery kotów to bardzo zły pomysł.
— Ale zaległości podatkowe na trzydzieści milionów, Manfred, to też nieładnie. Dom opieki do końca życia dla stu niewinnych emerytów.
Franklin odchyla się w tył, rozbawiony. Trzyma się z dala od krzyżowego ognia.
— Już langusty są samoświadome — upiera się Manfred. — A co dopiero te nieszczęsne kociaki? Nie przysługują im choćby minimalne prawa? A ty, na przykład? Gdybyś się tysiąc razy budziła w inteligentnej bombie, oszukana, że jakiś cel bojowy z ostatniej godziny, wyznaczony przez wojskowy komputer z gór Czejenów to twój ukochany? Jak by ci się podobało, budzić się tysiąc razy, żeby znowu zginąć? Co gorsza, tych kociaków nikt nie puści na wolność. Są zbyt, kurwa, niebezpieczne — wyrastają na koty, samotne i efektywne maszyny do zabijania. Pam, one są więźniami, awansowanymi do świadomości tylko po to, żeby odkryć, że nad głową mają nieustający wyrok śmierci. To sprawiedliwe?
— Ale to tylko transfery. — Pamela gapi się na niego. — Programy, nie? Możesz je puścić na przykład na innej platformie sprzętowej, jak, nie przymierzając, Aineko. Więc ten argument o zabijaniu ich nie dotyczy, prawda?
— No i co z tego? Za parę lat będziemy transferować ludzi. Chyba trzeba się zastanowić, czy nie wyplenić tej utylitarystycznej filozofii, zanim ugryzie nas w korę mózgową. Langusty, koty, ludzie — to równia pochyła.
Franklin chrząka.
— Do tych pilotów-skorupiaków potrzebuję od ciebie umowy o poufności i takich tam różnych oświadczeń dla audytorów — mówi do Manfreda. — Potem będę musiał załatwić z Jimem wykup własności intelektualnej.
— Nie da rady. — Manfred odchyla się i leniwie uśmiecha. — Ja na pewno nie przyłożę ręki do pozbawiania ich praw. Dla mnie są wolnymi obywatelami. Aha, dziś rano opatentowałem ideę wykorzystania AI opartych na langustach jako autopilotów statków kosmicznych. Jest udokumentowane jak należy, wszystkie prawa przepisane na Fundację Wolnej Infrastruktury. Albo przygotujesz im normalną umowę o pracę, albo nie ma o czym gadać.
— Ale one są tylko softwarem. To program oparty na jakichś tam, kurwa, langustach! Nawet nie jestem pewien, czy one są świadome, no wiesz… ile mają tych neuronów? Dziesięć milionów, przyczepione do modułu składniowego i jakiejś gównianej bazy wiedzy? Co to za fundament pod inteligencję?
Manfred dźga palcem powietrze przed piersią Franklina.
— O tobie też tak powiedzą. Musisz to zrobić. Musisz, albo nawet nie myśl, że przetransferujesz się z własnego ciała, kiedy będzie miało dość, bo twoje życie po drugiej stronie będzie nic niewarte. Ustanawiasz precedens, który narzuci, jak to się będzie robić jutro. Aha, spokojnie możesz potraktować tym argumentem Jima Beziera. Jeśli go parę razy walniesz nim po łbie, na pewno zrozumie. Musi być tak, żeby pewnych własności intelektualnych po prostu nie wolno było przejąć.
— Langusty. — Franklin kręci głową. — Langusty, koty. Ty mówisz poważnie, prawda? Sądzisz, że powinny być traktowane tak samo jak ludzie?
— Chodzi nie o to, że trzeba je traktować jak równe ludziom, tylko o to, że jeśli ich tak nie potraktujemy, to całkiem możliwe, że to samo będzie dotyczyć następnych przetransferowanych osobowości. To będzie prawny precedens, Bob, wiem o sześciu firmach, które już teraz pracują nad transferami i żadna nie zastanawia się nad statusem prawnym osobowości po transferze. A jeśli się nad tym teraz nie zastanowisz, gdzie będziesz za trzy-pięć lat?
Pam zerka to na Franklina, to na Manfreda — jak bot, który uwiązł w pętli nieskończonej — niezdolna zrozumieć, co widzi.
— A ile to jest warte? — pyta żałośnie.
— Myślę, że parę milionów. — Bob wpatruje się w pustą szklankę. — No dobrze. Pogadam z nimi. Jeśli chwycą przynętę, do końca przyszłego stulecia stawiam ci kolacje. Ty naprawdę myślisz, że będą w stanie rządzić moim kompleksem wydobywczym?
— Jak na bezkręgowce, są cholernie zaradne. — Manfred uśmiecha się niewinnie, entuzjastycznie. — Może i są więźniami swojej ewolucyjnej przeszłości, ale na pewno dadzą radę się przystosować do nowego środowiska. No i pomyśl tylko, będziesz zdobywcą praw obywatelskich dla całej nowej mniejszości — która już niedługo wcale nie będzie mniejszością!
Tego wieczoru Pamela pojawia się w hotelowym pokoju Manfreda, ubrana w czarną suknię bez ramiączek, zasłaniającą buty na niebotycznych szpilkach i większość rzeczy, które kupił jej po południu. Manfred udostępnił jej agentom swój prywatny dziennik. Pam od razu nadużywa tego przywileju, zaraz po wyjściu spod prysznica razi go paralizatorem. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, leży przywiązany na wznak do ramy łóżka, z zakneblowanymi ustami. Owija jego obrzmiałe genitalia sporym gumowym woreczkiem, wypełnionym znieczulającym żelem poślizgowym — osiągnięcie przez niego teraz orgazmu nie miałoby sensu — przypina elektrody do sutków, wtyka w odbyt gumową, nażelowaną nasadkę i mocuje ją paskiem. Wchodząc pod prysznic, Manfred zdjął okulary. Pam resetuje je, podpina do własnego komputerka i delikatnie mu je zakłada. Ma jeszcze inne sprzęty, które wyprodukowała na hotelowych trójwymiarowych drukarkach.