Выбрать главу

– Bitwę przegrali i miasto zdobyli?

L’ath smętnie skinął głową.

– Nie orężem tylko świństwem zdobyte. Nie ma u nich komendy, nie ma porządku. Ale jak wściekłe psy gryzą. Jak ucapią, życia nie stanie.

Z całego towarzystwa jedynie Achaja zwróciła uwagę na zmianę, jakiej poddał się język posła. Nadworny kronikarz i nauczyciel kaligrafii, wiele razy zwracał jej uwagę, żeby uważała na język, jakim ludzie mówią. Każdy niby mówi tak po prostu. Oczywiście inaczej chłopstwo, inaczej kupiectwo, a jeszcze inaczej panowie. Ale nie o to tu chodzi. Zupełnie inaczej ludzie mówią na co dzień, a inaczej zapisuje się to w kronikach. Jeśli ktoś nagle zaczyna mówić „kronikarskim” językiem, to znaczy, że albo nie opowiada tego, czego sam doświadczył, albo owszem, ale było to dawno, zdążył podyktować wspomnienia, które kronikarze uwiecznili, a on sam potem je czytał, jak każdy inny… „I wiesz, księżniczko”, mówił preceptor kaligrafii, „jeśli kiedyś ludzie zaczną pisać tak jak mówią, niczego nie zmieniając, to będą się dziwić, czytając nasze opowieści: jakim dziwnym językiem mówiliśmy…”.

Meredith pokiwał smętnie głową.

– Taaaak. Też już widziałem Chorych Ludzi. Ale kilkudziesięciu raptem.

– Gdzie to było? – zainteresował się Archentar. – Opowiedzcie o tym, panie czarowniku.

– Jeśli nie znudzę słuchaczy… – powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych, ale nikt oczywiście nie zgłaszał zastrzeżeń. – Byłem na uroczystości odnowienia ślubów Tyrana Symm. Miasto Heberon, też port – zerknął w stronę posła. L’ath uśmiechnął się lekko.

– Przecież Chorzy Ludzie go nie zdobyli.

– Ach, nie, nie… bronili nawet. Ale do rzeczy. Otóż dziwna to była uroczystość. Wojska Linnoya oblegały Heberon od roku. Dwudziestoletnia wojna miała się ku końcowi. Symm przegrywało już zaduszone biedą, ale… Tyran nie żałował niczego. Nigdy przedtem nie widziałem takiej uczty. Stosy wymyślnych potraw sięgały sufitów w Starym Pałacu. Goście, poselstwa z całego świata, wspaniałe szaty, książęta… samych służących było więcej niż gości. A pod oknami ciżba zabijająca się, by ogryźć wyrzucane resztki.

– Ludzie? – zdziwił się Archentar. – Nie psy?

– Wszystkie psy dawno zjedzono w czasie oblężenia. Dziwna to była uczta. Wojska Linnoya szturmują mury, goście się bawią, tonąc w zbytku, a o krok dalej chamstwo wyżyna się, nie szczędząc kobiet ani dzieci, by wyssać choćby dawno ogryzioną kość. Straszna noc. Ogień na murach, krew pod oknami, muzyka wewnątrz pałacu.

– A gdzie Chorzy Ludzie? – spytał L’ath.

– Ano tyran zgromadził wiele osobliwości. Były dziwne ptaki, pawie, piękniejsze niż honorowa gwardia, były słonie – żeby je na sale wprowadzić musieli dwie ściany w pałacu rozebrać – dziwne kwiaty, które chwytały owady jak zwierzęta w paszczę. Byli i Chorzy Ludzie. Czterdziestu ich tyran sprowadził, płacąc ich władcy by huk dawali, czyniąc dym…

– Co dawali, przepraszam? – nie dosłyszał L’ath.

– Huk. Otóż wszyscy mieli ze sobą długie rury, muszkiety, czy jak im tam. I jak wszyscy naraz pod ścianą się ustawili, to huk i dym taki zrobili, że kawałki powały spadły na gości.

– No taaaak… – mruknął Archentar. – Może i dobrze, że Tyran Symm wojnę przegrał. Powałą gości podejmować? To i bez Chorych Ludzi da się uczynić.

– I taniej wyjdzie niż jadłem – roześmiał się L’ath.

– Takie zdania i wśród poruszonych książąt padały – ciągnął Meredith. – Ot, dali palbę, poszli i starczy. Niespodzianka się tyranowi niezbyt udała – czarownik przerwał na chwilę i pociągnął łyk ze swojego kielicha. – Następnego dnia rano wojska Linnoy mury zdobyły. Na ulicach gwałt, tumult i krzyki. Ogień z podpalonych domów i dym. Pałac zdobyty, żołnierze, ponoć leżących na podłogach gości, co do komnat nie doszli, nogami tratowali. Nie wiem, do portu biegłem, ale tam jeszcze większy zgiełk, wszyscy na statki, byle uciec, byle dalej, gwardia własny gmin mieczami cięła, by dać drogę swojemu władcy. Potem straż uderzyła i murowi. Ciżba legła w porcie pod mieczami własnych obrońców. Rzeź… No ale drogę otworzyli. Dostałem się na jakiś statek, płacąc kapitanowi tyle, że dwie wsie mógł za to kupić, chcemy odbijać wśród innych statków, ale na wodzie tłok, ścisk, jak na wiejskim jarmarku. A z okrętów wojennych Symm łucznicy strzelają, jak ktoś im w drogę wejdzie, nie ma litości. I patrzę, a wojska Linnoy już do portu wkraczają. Zwarci, w ordynku, żaden nawet raz kroku nie zmyli. Piękny to był widok, choć straszny w swej grozie. A z karczmy, co jej jeszcze nikt dotąd nie ruszył, Chorzy Ludzie wychynęli. Piękne kubraki, kolorowe spodnie, które wczoraj jako dziw oglądano, dziś w nieładzie, potargane, całą noc pewnie pili. Jeden rzyga pod ścianą, inni na widoku się załatwiają, ktoś głowę moczy w fontannie. A śmierdzieli tak, że ich na statku czułem – gorzej niż szewc po sutym obiedzie w amfiteatrze. Sam upadek i sama poruta. I ruszyli na nich książęcy wojacy. Sami młodzi chłopcy w jednakowych pancerzach, w hełmach z pióropuszami, równym krokiem do szturmu. Piękny to był widok, i ramiona i uda, lśniące w słońcu od namaszczenia oliwą, błyszczące nagolenice, tarcze i miecze. Ktoś tam zaczął zwoływać Chorych Ludzi, a oni niechętnie, chwiejąc się na nogach, swoją broń przygotowywali. Książęcy coraz bliżej, widać, że w mig rozniosą, ich dwustu, a szubrawców może czterdziestu…

– I co? – nie wytrzymał L’ath.

– Zebrali się jakoś. W cztery szeregi się ustawili, ale nierówne… nierówne… Tu chłopcy Linnoya, a tu pijane wieprze – Meredith pociągnął kolejny łyk. – I zrobili huk jeszcze raz. Pierwszy szereg zawrócił i ruszył w tył, drugą dziesiątkę odsłaniając. Tamci również wypalili i tak samo trzeci szereg. A książęce wojsko całe we krwi. Zaczęli żołnierze padać. I nie był to już ten piękny, wspaniały hufiec. Byli ludzie jęczący i ci co leżeli na ziemi, i… ci co uciekali jak dzieci.

– Co? – żachnął się Archentar. – W dwustu przed czterdziestoma uciekali?

– Jak mówię – czarownik pokiwał smutno głową. – Ostatni szereg Chorych Ludzi w plecy im palił.

– Nie może być. Dwustu doborowego wojska?!

– Eeeee… – włączył się L’ath. – Hufiec ściśnięty w portowej uliczce. Na polu raz dwa by im radę dali.

– Zapewne – zgodził się Meredith. – Ale to już nie byli ci ludzie, których widziałeś panie w mieście Hem. Pijani, szubrawcy… Ale komendę znali.

– I co dalej? – wyrwało się Asiji.

– Dalej już nic. Chorzy Ludzie dobiegli do mojego statku i o ratunek prosili. Kapitan ich wziął. Pewnie bał się, żeby w niego nie wypalili… I z portu jakoś wypłynęliśmy.

– Ha! – Archentar uderzył dłonią w stół. – Jednak uciekli.

– Prawda – zawtórował mu L’ath. – Jakich czasów jednak dożyliśmy. Żeby zwykły cham mógł z kuszy czy z… tego, jak mu… muszkietu w rycerza godzić. Nic, tylko upadek obyczajów i koniec kultury.

– Prawda, prawda – potwierdził Wielki Książę. – Na szczęście, ciągle nie ma to jednak jak uderzyć konnicą i pieszym wojskiem.

– Miecz i honor – dodał cesarski poseł. – Tylko to pozostanie godne dla mężczyzny na wieki.

ROZDZIAŁ 4

Dzięki pomysłowości Zaana, a raczej jego znajomości zwyczajów i niewielkiego rozumu miejscowych urzędników państwa, uniknęli pogoni i zasadzek. Jeśli oczywiście ospali urzędnicy zdołali w ogóle zorganizować jakieś pogonie czy zasadzki. Do wiedzy Zakonu jeszcze nic nie mogło dojść, bo było za daleko. Teraz, tak jak to dawniej Zaan czytał w rycerskich romansach, obozowali w zasypanej śniegiem kniei, pod gołym niebem, przy ognisku. Męska przyjaźń, wspólnie odczuwane niebezpieczeństwo, urocze, rycerskie pieśni, którymi zabawiał go Sirius w rodzaju: „Ech życie, życie… Sranie i gorzały picie!”