– Jak to? – spytał Meredith. – Nie rozumiem.
– Z kim rozmawiacie, panie? – wtrącił wiejski czarownik.
Meredith zignorował go, zwracając się do Wirusa.
– Powiedz.
– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Jak chcecie. Ja wam mogę powiedzieć, tylko… no, żeby na mnie potem nie było.
Czarownik zdążył już zapomnieć, jak trudno rozmawia się z chłopcem. Choć kołowało mu w głowie, piekły załzawione oczy, musiał uzbroić się w cierpliwość.
– Tak, taaaaak… Lata temu, jakeśmy byli na wyspie…
– Cooooo???
Chłopak spojrzał na niego zdziwiony.
– A co was tak zaskoczyło? – spytał.
– Powiedziałeś „lata temu”?
– Ano.
– Minęły lata?!?
– No nie tak znowu dużo. He! Nie wiem, jak wam to inaczej tłumaczyć.
– Z kim rozmawiacie panie? – wiejski czarownik teraz nie na żarty już przerażony wodził wzrokiem od mistrza do studni, na którą tamten patrzył. – Bogowie! Bogowie!
– Ciiiii – rozkazał mu Meredith. – Mów jak było.
Chłopak jakby trochę się zmieszał.
– Ano…
– Mów.
– Noooooo… Nie wszystko wam wtedy powiedziałem. Bo…
Meredith przysiadł na jakimś pieńku i ukrył twarz w dłoniach.
– …bo wiecie, moglibyście się przestraszyć, albo co… no i…
– Mów – powtórzył Meredith.
– Pamiętajcie, samiście chcieli – chłopak uśmiechnął się nagle i przysiadł na brzegu studni, jakby chciał bajać do wieczora. – No tak było. Pytaliście mnie, czy na zewnątrz wyspy jaki czarownik się nie kryje, prawda? – nie czekając na potwierdzenie ciągnął dalej. – A ja wam powiedziałem: „zaufajcie”. Nie było żadnego czarownika, nie było żadnego planu działania.
– No to co mnie tu przeniosło?
– Nic – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Nic. Przypadek.
– Nie rozumiem.
– Otóż jako wirus rozmnożyliście się na bakteriach niepomiernie – chłopak zrobił minę, jaką często widać u kapłanów w świątyniach. – Bakterie zaraziły ludzi, a potem zaatakowaliście ich wy, jako wirusy oczywiście. Stąd, niestety choroba, ale mniejsza z tym. Zaklęcie stojące, które rzuciliście sprawiło, że przypadkiem od czasu do czasu działało, zamieniając was na powrót w człowieka, ale… Jak mówiłem, żaden znachor, ani czarownik, ani cyrulik nie był nagotowany.
– Więc jak?
– Ano nie powiedziałem wam jednego. Wirusy mnożą się bardzo szybko. Ich liczba rychło idzie w miliony, a potem w liczby, których za nic nie możecie sobie wyobrazić. I tak pojawialiście się jako trup w różnych miejscach.
– Co?
– No mówię. Działało zaklęcie stojące, pojawialiście się jako trup, wokół nie było nikogo, kto umiałby wam szybko pomóc, pozostaliście martwym, więc znowu działało zaklęcie kroczące i cykl powtarzał się. Zaklęcie stojące kolejny raz powoływało was do ludzkiej postaci, gdzie indziej, w innym miejscu, wokół nie było nikogo, kto mógłby wam pomóc więc znowu…
– Przecież tak można w nieskończoność – Meredith był wstrząśnięty. Niewiele rozumiał z wywodu chłopca, ale wizja jego własnych zwłok pojawiających się tu i ówdzie na świecie była przerażająca.
– Nie! Nie znacie liczby wirusów, a jest ona… – chłopak po raz pierwszy zawahał się zanim dokończył. – Jest… niewyobrażalna. Przy tak wielkiej liczbie jest już nie prawdopodobieństwo, ale wręcz pewność, że w końcu pojawicie się przy jakimś czarowniku, zwłaszcza, że o takiego nie trudno, jeśli gdzieś szaleje zaraza. To tylko kwestia czasu.
– Bogowie!
– Ach – chłopak skrzywił się lekko. – Mówiłem wam, żebyście nie wypowiadali tego słowa tak często.
– Ale…
– No i – przerwał mu chłopak. – No i w końcu ten tu – wskazał na przerażonego wiejskiego magika, który stał ciągle obok – uratował was, czyli przywrócił życiu. Ot i wszystko.
– Tak… – Meredith potrząsał głową, jakby chciał pozbyć się jakichś uporczywych wizji. Bogów… Tfu! Wiedza! Straszliwa, zamierzchła wiedza. Jak mogło istnieć coś tak straszliwego? Ktoś znał zwyczaje istot, które nie były widzialne, ktoś wiedział, że nieprawdopodobnie wielka liczba daje pewność, a nie tylko możliwość, ktoś… Jak? Jak to możliwe? A przecież się sprawdziło. Sprawdziło się z jakąś makabryczną konsekwencją. – Tak… będzie za każdym razem?
– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Za każdym razem, jak tylko umrzecie, wasze ciało będzie się pojawiać w różnych miejscach aż do chwili, kiedy przypadkiem pojawi się przy kimś, kto będzie umiał wyciągnąć was ze stanu pierwszej śmierci.
Meredith potrząsnął głową. On… Człowiek, który będzie miał tysiące grobów. A przy tym wszystkim będzie ciągle żywy. Co za koszmar. Móc przyklęknąć przy własnym grobie, w dowolnym miejscu, gdziekolwiek na świecie.
– No to zostawiam was z własnymi myślami – chłopak wstał szybko, jakby chciał ukryć kpinę widoczną we własnych oczach. Oparł o ramię swój kij obciążony tobołkiem i ruszył w stronę gościńca. Po chwili zatrzymał się jednak.
– Ach, byłbym zapomniał – odwrócił się na pięcie. – Pytaliście mnie kiedyś, a ja wam nie odpowiedziałem.
– O co?
– Och, o to samo, o co pytaliście waszego Boga, wtedy w chałupie.
Meredith wytężył pamięć.
– No… Chcieliście wiedzieć, czy na świecie są demony, no… takie istoty, co to ludzie nie wiedzą, żyją one czy nie.
– Tak, pamiętam.
Chłopak wyszczerzył zęby.
– Odpowiedź brzmi: TERAZ już są – roześmiał się głośno, wskazując palcem na Mereditha i śmiejąc się znikł.
Wydawało się, że wokół panuje jakaś martwa, niesamowita cisza. A przecież nie mogło być to prawdą. Przecież wiatr szumiał w gałęziach drzew, szczekały psy, w chacie jęczeli chorzy, a wiejski czarownik powtarzał szeptem:
– Panie… panie… co wam się stało, panie?
ROZDZIAŁ 32
Sirius jechał ulicami miasta, a tłum krzyczał i wiwatował z takim poświęceniem, że niektórzy dostawali amoku. Już cztery osoby zostały stratowane przez gwardzistów wynajętych przez Wielkiego Księcia Oriona. Ale nikogo to nie obchodziło. Szaleństwo sięgało ostatecznych granic. Ktoś, po raz pierwszy w dziejach, powstrzymał zarazę. Górne miasto istniało dalej i miało się w miarę dobrze. Dolnego praktycznie już nie było. Tłum obdartusów, głodnych wieśniaków i zbankrutowanych kupców od dawna tłoczył się u bram, żeby objąć w posiadanie puste domy dawnych mieszkańców stolicy Troy. Czekali aż minie okres kwarantanny zarządzonej przez Urząd. Stolica znowu będzie gęsto zaludniona. W więcej niż połowie nowymi mieszkańcami jednak. W dolnym ocalały tylko pałace zawczasu zamknięte i kilka struktur organizacyjnych różnych służb, teraz już w większości spenetrowanych przez Mikę. Tłum jednak nie mógł mieć o tym pojęcia. Szaleństwo ogarniało wszystkich. Sirius zdążył już zarobić w oko łodygą jednego z licznie rzucanych kwiatów (i teraz łzawił, sycząc z bólu), a także dwa razy w ucho jakimiś lepkimi słodyczami. Klął jak szewc, usiłując się jednak uśmiechać do wiwatujących ludzi. Kobieta z małym dzieckiem na ręku przedarła się cudem przez kordon gwardzistów i całowała go w stopę, zanim jej nie odepchnięto.
– Psiamać! – warknął Sirius. – Ugryzła mnie w palec!
– No to na pal nabić – mruknął Zaan.
– Tylko żartowałem – młody książę uśmiechnął się szeroko. – Mam już lepką mordę. Nie chcę mieć jeszcze oślinionych stóp.
Orion uśmiechnął się również.
– Synu mój najdroższy – szepnął. – Pamiętaj o pieniądzach.