Sirius, klnąc w żywy kamień, zaczął garściami rozrzucać brązowe z wielkiego kosza uwieszonego przy siodle jego konia. Tłum zaczął się tratować, nie zważając na razy wymierzane biczami przez gwardzistów.
– Zabijemy więcej motłochu niż zaraza – mruknął.
– Ale będą cię sławić przez wieki – odparł spokojnie Wielki Książę. Nawykły do oficjalnych przejazdów przez miasto zaczął tak powodować wierzchowcem, żeby znaleźć się poza zasięgiem rzucanych zewsząd dóbr. Szczególnie lepkich słodyczy.
– Synu – dodał jeszcze. – Wytrzymaj.
– Dobrze mu, kurwa, mówić – szepnął Sirius do Zaana, bo właśnie zarobił w twarz plackiem z jagodami, który jakaś gospodyni piekła, nie szczędząc wysiłków, w podzięce za uratowanie licznej rodziny. Jagody rozbryznęły się na twarzy młodego księcia. Który zaczął wycierać się chustą. Trochę zlizał.
– Świetne! – powiedział, zbierając resztą dłonią. – Ty, to jest naprawdę smaczne!
– To żryj i się zamknij – odparł Zaan.
Sirius jednak, w ramach zemsty, chlasnął serią brązowych po twarzach stojących najbliżej, wiwatujących mieszczan tak, żeby ich najbardziej zabolało. Kmioty jednak miały w dupie ból. Łapały brązowe w locie i wyły z radości. Sirius zarobił pieczenią w kark. Potem w czoło jakimś medalikiem na sznurku.
– Mam dość! – ryknął.
Orion widząc, co się dzieje, znowu podjechał bliżej.
– Synu, musisz się bronić – westchnął.
– Niby jak?
Wielki Książę sięgnął do szkatuły wiezionej przez podręcznego i wziął dwie garście złotych monet. Rzucił na prawo i lewo. Tłum zaczął się mordować i następne kilkadziesiąt kroków przebyli we względnym spokoju.
– Teraz wiesz, dlaczego wielcy tego świata rozrzucają pieniądze podczas pochodów? – uśmiechnął się zgryźliwie do Zaana. Sypnął jeszcze garść złota, żeby otworzyć orszakowi drogę do wielkiej świątyni. Rzut był bardzo celny, wszyscy ludzie, którzy zagradzali ulicę pobiegli pod ścianę budynku, żeby się bić, gryźć i wyszarpywać nawzajem włosy. – A oni myślą, że to dla podkreślenia majestatu… Głupcy.
Sirius z wielką ulgą zsiadł z konia przed stromymi schodami. Gwardziści utworzyli kordon. Młody książę dał kapłanom pękatą sakiewkę na ofiarę z byków, krów, cieląt, baranów i kur. Ci, świadomi od lat jak wyglądają oficjalne pochody, dyskretnie, na boku oczyścili go mokrymi ręcznikami, a potem wysuszyli lnianymi szmatkami. Ktoś nawet na powrót ułożył mu pomalowane na jaskrawą czerwień włosy. Świątynni ciurowie zaczynali już chlastać biedne zwierzęta na ołtarzach. Tłum znowu zaczął napierać w nadziei na tłuste, ofiarne mięso. Główny kapłan błyskawicznie wskazał młodemu księciu drogę, chcąc go uchronić przed nadmierną miłością mieszkańców stolicy. Sam zaś zaczął rozmawiać z Orionem.
Sirius i Zaan wspięli się na schody, przeszli do przestronnego przedsionka, a potem do pustej, głównej sali świątyni. Teraz już byli sami. Oświetlony oliwnymi lampkami posąg Pierwszego Boga robił duże wrażenie. Był tak ogromy, że trzymany przez niego w rękach człowiek był pięć razy większy od normalnego, żywego człowieka. Laska życia dzierżona w drugiej ręce była dłuższa niż niejeden most.
– I co niby, kurwa, mamy tu robić? – spytał Sirius.
Zaan usiadł na pozłacanym najmniejszym palcu stopy Pierwszego Boga. Ledwie zdołał się wdrapać.
– Masz się modlić i dziękować za poratowanie od zarazy.
– No przecież, psiamać to ty powstrzymałeś zarazę.
– Nie ma sprawy. Możesz paść na mordę przede mną.
Sirius roześmiał się. Usiadł na zydlu należącym do najwyższego kapłana. Odruchowo już zsunął nogi razem, kolano przy kolanie. Spódniczka była naprawdę idiotycznym strojem dla mężczyzny. Zaan cieszył się, że jego nie obowiązywała tysiącletnia tradycja i pozwolono mu dalej nosić płaszcz.
– Co robimy dalej? – spytał Sirius.
– Ciężka sprawa – mruknął Zaan. – Skoro Zakon wywołał zarazę, żeby cię zabić, to teraz nie popuści. Musimy ich czymś zająć.
– Niby czym?
– Musimy wywołać wojnę.
– Ja cię… Z kim?
– Najłatwiej z Luan.
– No przecież trwa od tysiąca lat!
– Ale teraz to będzie inna wojna. Totalna.
– To znaczy… jaka?
– Widzisz. Stosunek przerywany na granicy, zwany dotąd wojną, nikogo nie obchodzi tak naprawdę. To świetna okazja, żeby wielkie rody napchały sobie kabzę na przemycie. Ale z tym trzeba skończyć. Trzeba zniszczyć Luan, bo to ostoja siły Zakonu.
– I damy radę? – Sirius uśmiechnął się sceptycznie, a Zaan w myślach postanowił nagrodzić sowicie jego nauczycieli za to, że potrafili nauczyć tego muła strojenia tak skomplikowanych min.
– Nie. Mika jednak już namotał Królestwa Północy. Jedzą nam z ręki. My dwaj musimy pojechać do Arkach. Oni też walczą z Luan od lat. Ale teraz damy im pieniądze. Damy im nasze wielkie koneksje. Opętałem tam już jednego faceta, nazywa się Biafra i dużo może. Oni mają nóż na gardle. Skoczą za nas w ogień, bo jesteśmy ich, w pewnym sensie, naturalnym sojusznikiem. Zrobią, co będziemy chcieli.
– Ale po co?
– Kurde balans! Zakon nas zapieprzy! Musimy wejść do Luan i zabić tam wszystkich. Wtedy Zakon będzie psem bez zębów.
Sirius tylko potrząsnął głową. Potem ukrył twarz w rękach.
– Zaan… – szepnął. – Po coś my tu przyszli?
– Tu? To znaczy gdzie?
– No tu. Po coś my to książęctwo brali? Na jakiego ciula żeśmy tu przyleźli?
Zaan zaskoczony przez dłuższą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. A Sirius kontynuował.
– Psiamać, mamy więcej złota niż komukolwiek mogłoby się przyśnić. Ale… Cośmy narobili, stary? Cośmy narobili??? Kurwa, dzięki nam stolica Troy została wybita przez zarazę, my knujemy, mordujemy skrycie, a teraz, kurwa, zamierzasz zabić całe Luan! Tylko po to, żeby każdy skryba świątynny w przyszłości znał twoje imię? Na chuj? Człowieku, opamiętaj się! Naprawdę chcesz zabić setki tysięcy ludzi, tylko po to, żeby cię pamiętali???
– Teraz już nie mamy wyjścia – mruknął Zaan, przygryzając wargi. – Już nie uciekniemy.
– No to się sami zabijmy – krzyknął Sirius. – To tylko dwie osoby. A nie setki tysięcy! Kurwa!!! Wyobraź sobie te wszystkie płaczące mamusie… bo im synków zabijemy! Ja nigdy nie miałem matki. Ty jesteś moim bratem i ojcem jednocześnie. Ale teraz zamierzasz spalić pół świata dla jakiejś głupoty!
– Musimy…
– Gówno musimy! – eksplodował Sirius. Wyjął ukryty w rękawie sztylet. – Chcesz? – spytał.
– Chcę co?
– Otwórz sobie żyły. I ja też otworzę. Umrzemy tutaj. Będą cię pamiętać, Zaan. Będą cię wielbić, bo powstrzymałeś zarazę. Jak chcesz napiszę dokument, że to ty. Że jesteś zbawcą ludzkości. Za tysiąc lat ludzie będą składać ofiary pod twoimi pomnikami. To jest ważne! Nikt, kurwa, nie będzie wiedział, że to przez naszą głupotę ta zaraza wybuchła. Będą cię wielbić przez tysiące lat! Zaan… zatrzymajmy się tutaj!
– Nie. Teraz już nie możemy!
– Gówno nie możemy! Zabijmy się. Tylko dwa trupy. A nie setki tysięcy! Tylko dwa.
Wyciągnął sztylet w stronę Zaana.
– A Orion? A twoje siostry, Maghrea i Amaltea? Zapieprzą ich, jak się wyda, co narobiliśmy! Nie kochasz swoich nowych sióstr?
– Odpierdol się! Niech będzie i pięć trupów. Ciągle to nie jest sto tysięcy. Ciągle to nie jest milion. Ja cię pieprzę… Cośmy, kurwa, narobili?! Same trupy i sieroty!
– Teraz wojna – powiedział rzeczowo Zaan. – Nie ma już przed tym ucieczki.
– Ale, kurwa, po co??? Niech im będzie, żeśmy przegrali. Że jesteśmy cienkie patyczki. Dobra. Niech mnie uważają za durnia. Ale jeśli to ma uratować te tysiące mamuś beczących nad grobami synków, to chyba warto, co?