Musiała być dobra w swoim fachu, choć taka młoda. Wróciła tak szybko, że było jasne, iż niczego nie „dała” kucharzowi. Sama natomiast była obciążona kilkoma sporymi bukłakami.
– No i co? – uśmiechnęła się, zajmując swoje miejsce.
– Dawaj, dawaj. Dla każdej po jednym najpierw, a potem się zobaczy.
Dziewczyny wyjątkowo sprawiedliwie podzieliły wino. Każda piła we własnym tempie. Achaja jednak, zdenerwowana i przestraszona przejściami tego dnia, już po chwili czuła, jak spore ilości alkoholu zaczynają buzować w jej krwi. Strach, niepewność, poczucie zagubienia stały się nagle nieważne, niewarte wspomnienia. Upał był już mniej dokuczliwy, myśli, dużo bardziej pogodne, płynęły przez głowę leniwie.
Pozostałe dziewczyny pokładły się na swoich posłaniach. Nikt niczego nie mówił, bo i o czym tu gadać? Wino lało się w gardła, a to pozwalało zapomnieć… Zapomnieć o tylu sprawach. Ten, kto wymyślił wino, powinien zostać mianowany Bogiem. Powinni mu stawiać pomniki ze złota, ze spiżu, z marmuru… Któż jak nie on potrafił pocieszyć wszystkie dzieci prawdziwych Bogów, które jakoś w bożym świecie nie potrafiły znaleźć sobie miejsca i tylko słodki napój osuszał ich łzy, czyścił umysły, odsuwał choć o trochę, o troszeczkę wszelkie utrapienia. Powiecie, że to ułuda? Że nieprawda, że wino to kłamstwo, jeno miraż pociechy? Cóż… Może. Ale Bogowie nie dają nawet tego. Taaaaak! Pomniki mu stawiać. Tylko… Nie bardzo wiadomo, kto to był i jedyne pomniki wdzięczności to ludzie rzygający pod płotem, mężczyźni bełkoczący o urojonej wielkości, kobiety, które tylko jak piją mogą, choć przez chwilę nie zaciskać szczęk aż do bólu. Dzięki ci, nieznany wynalazco, za te chwile pięknego kłamstwa! Rzucają ci w twarz, że kłamstwo nie leczy, że niczego nie rozwiązuje? Nie wierz oszczercom. Kłamstwo leczy! Dzięki ci, wielki człowieku! Co byśmy bez ciebie zrobili? Kto jak nie ty pocieszyłby nas w potrzebie? Jak bardzo bez ciebie bylibyśmy samotni. A tak możemy, przynajmniej, nakłamać sobie, że wszystko jest w porządku, że nie jesteśmy sami, że wszystko ułoży się jakoś. Że zły los nie jest taki zły (kurwa, dzięki tobie, choć przez chwilę naprawdę w to uwierzymy!), że nie wszystko przepadnie, że będziemy żyć wiecznie młodzi, że, wreszcie, nie będzie nic nas obchodzić. Dzięki ci wielki człowieku. Wszystkie nasze najlepsze myśli niech towarzyszą tobie gdziekolwiek byś nie był, niech najpiękniejsze chwile naszego życia będą jak lustra, w których będziesz mógł się przeglądać, dostrzegając własną wielkość. Powiedzą… że zabijasz? Kurwa mać! A Bogowie, co czynią?! Powiedzą… że dzięki tobie tracimy pamięć? Cha, cha, cha… I o to chodzi! I o to chodzi w tym całym, zasranym interesie! O to, mniej więcej, chodzi…
Usłyszały tętent kopyt na drodze. Było za wcześnie na powrót Zaana i wojska. Ale to wiedziała jedynie Achaja. Wychyliła się z wozu, mrużąc oczy od nadmiaru światła. Kilkunastu jeźdźców? Wszyscy w łachmanach. To zbójcy! Kto inny śmiałby nadciągać na orszak księcia z taką szybkością. Nie… Patrzyła na konie idące równo jeden przy drugim, na wyprostowanych jak struny jeźdźców, na miecze idealnie równej długości, trzymane niedbale w opuszczonych dłoniach. To Zakon. To przebrani rycerze! W jednej chwili przypomniała sobie rozmowę pomiędzy księciem i Zaanem, którą przypadkiem podsłuchała. W jednej chwili znalazła się pod wozem. Rozejrzała się gorączkowo. Żadnej kryjówki. Chwyciła belkę usztywniającą ramę i podciągnęła się, trzymając ją samymi palcami, tak, że całe jej ciało przylgnęło do dna wozu.
– Rata! Rata!!!
Jeden z przebranych w łachmany rycerzy jednym ruchem ściął kucharza tak, że krew bryznęła na worki z zapasami. Kowal padł pod kopytami konia. Służący rozbiegli się we wszystkich kierunkach, ale najeźdźcy ścinali ich jak doświadczony kosiarz dojrzałe żyto. Cichy gwizd przeszywanego stalą powietrza… trach! i już czyjaś głowa szybowała szerokim łukiem, obracając się w powietrzu.
– Yyyyyyyyeeeeeeeeaaaaaaaa!!! – jeden pochylił się nad karkiem wierzchowca i nadział na miecz dziewczynę, która zwykle usługiwała do stołu. Ciągnął ją jakieś dwadzieścia kroków, choć walczyła rozpaczliwie, żeby wyjąć sobie żelazo z trzewi. Inny wstał w strzemionach i ciął straszliwie, rozłupując głowę mastalerza. Słudzy, wyjąc ze strachu, usiłowali się ukryć, gdzie kto mógł przed impetem pierwszej szarży. Z jakichś pięćdziesięciu osób przy życiu pozostało jednak może dwadzieścia. Może trochę więcej. Kilkoro rannych kręciło się na środku drogi zbyt zszokowanych, żeby zrozumieć, co się dzieje.
Rycerze zatrzymali się po przejechaniu obok wszystkich wozów. Długą, dłuuuuuugą chwilę siedzieli nieruchomo na siodłach odwróceni do orszaku plecami, jakby chcieli okazać swą pogardę. Kilku naiwnym sługom zdało się nawet, że unikną najgorszego. Potem jednak rycerze zawrócili swe rumaki. Wszyscy naraz, jednocześnie wykonując dokładnie te same ruchy. Żaden z nich nie patrzył na pobojowisko – ich oczy były skierowane do góry.
– Szarżaaaaaaaaa… Cwał!
Ruszyli jednocześnie, ale powoli, denerwująco powoli. Do żadnego cwału nie doszło, najwyżej trucht.
– Wymiatanie – rzucił cicho ich dowódca.
Achaja czuła, że drętwieją jej palce. Wiedziała, jednak, że wytrzyma jeszcze długo przyklejona do spodu wozu. Żadne włosy nie zwisały z głowy na płyty gościńca, nic nie zdradzało jej pozycji. Mogła obserwować wszystko wokół.
Czterech rycerzy zsiadło z koni. Od razu wskoczyli na wozy, skąd rozległy się okrzyki strachu, błagania, a potem jęki. Pozostali dobijali rannych szukając księcia i zabijając wszystkich, którzy postanowili szukać szczęścia w ucieczce. Ich szyk nie był już jednolity. Pojedyncze wypady likwidowały tych, którzy nie potrafili biec odpowiednio szybko. Nikt nie potrafił biec odpowiednio szybko! A jeśli komuś się zdawało i wpadał między krzaki, najeźdźcy ścinali go razem z gałęziami, czyniąc prawdziwe, wielkie wyrwy w listowiu. Ale… Nie wszyscy uciekali! Jakiś mężczyzna wyskoczył z wozu naprzeciw. Złożył się i rzucił nożem w najbliższego rycerza. Nóż uderzył prosto w serce, tamten musiał jednak mieć kolczugę pod łachmanami, ostrze odbiło się i wylądowało na drodze. Mężczyzna zamachnął się jeszcze raz. Drugi nóż śmignął w powietrzu, wbijając się w twarz rycerza. Ten jednak nie bacząc na ból, ani na krew strącił go z rozdartego policzka i ciął mężczyznę w brzuch, tak, żeby nie zabić od razu.
Ochrona księcia usiłowała zebrać się wokół niego, ale był ktoś szybszy… Dużo szybszy! Jedna z nałożnic, we wzorzystej, rozerwanej teraz u dołu, żeby zyskać swobodę ruchów, sukni, zastąpiła drogę napastnikom.
– Jestem nałożnicą Królestwa Troy! – wrzasnęła z pogardą, patrząc im w oczy. – Moim psim obowiązkiem jest zasłonić go własnym ciałem!!!
Najbliższy rycerz zamachnął się i ściął ją jednym ruchem. Druga nałożnica, której udało się dobiec aż do gęstszych krzaków za drogą, wracała teraz płacząc i potykając się, co chwilę.
– Mamo, tak strasznie się boję! Tak strasznie się boję!!! – łkała. – Bogowie… Niech ta śmierć nie boli! Proszę! Niech to nie boli… Kurczę! – było to pewnie jedyne znane jej przekleństwo. – Mamo, pomóż, żebym się przynajmniej nie zsikała ze strachu… Mój panie, już jestem przy tobie!
Nie zdążyła dobiec, żeby zasłonić księcia. Jeden z oprawców stratował ją, odpowiednio powodując wierzchowcem. Ochronie księcia udało się jednak zewrzeć szyk. Rycerze wpadli na nich, mając okropną przewagę… Nie dość, że było ich więcej, to jeszcze siedzieli na koniach. Dwóch chłopców padło od razu. Jednak temu, który miał skośne oczy i wielki zakrzywiony miecz, udało się odbić cios przeznaczony dla Siriusa. Chłopak rozejrzał się wokół, wyraźnie szukając czegoś wzrokiem. Achaja wiedziała! Chodziło mu o nią. Chciał, żeby widziała, jak walczy za swojego księcia. Bogowie!