Выбрать главу

Przyspieszył kroku, ale zaraz zwolnił znowu. Nie pamiętał, by kiedykolwiek dotąd niepokój aż tak nad nim zapanował. Przestał gwizdać i nakazał sobie spokój. Przecież wiedział, że wieś jest już niedaleko. Uśmiechnął się, słysząc stłumione jeszcze odległością szczekanie psa.

Wieś rzeczywiście była niewielka. Na samym środku przecinki, na placu wśród chałup, zobaczył kamienną, dawno nieczynną, fontannę. Po pałacu, którego częścią była kiedyś fontanna, zostały jedynie spękane, kamienne schody oplecione roślinnością, prowadzące teraz donikąd – resztę pochłonął las. Meredith usiadł na cembrowinie ukształtowanej jak ławka, wystawiając twarz ku zachodzącemu słońcu. Chłodny kamień przynosił ukojenie jego rozpalonej wysiłkiem skórze. Czuł zapach dymu unoszący się z chałup, wiedział, że chłopi obserwują zza zasłoniętych okien, ale nie zważał na to – niepokój opuścił go, ustępując miejsca harmonii i pojednaniu, które wypełniły jego umysł. Znowu, po raz drugi tego dnia, doznał błysku. Tym razem jednak błysk był słaby, w pełni kontrolowany przez czarownika. Meredith zobaczył odległą przyszłość – może za pięćset, może za tysiąc lat. Widział dwóch żołnierzy, którzy usiedli na tej samej, co on, kamiennej ławce. Byli zmęczeni, nie rozmawiali ze sobą, ale wypełniało ich poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Potem zobaczył coś jeszcze. Chłopak i dziewczyna, dużo, dużo później, może sto lat po żołnierzach, też siedzieli na ławce. Lasu już nie było. Chłopak gładził jej włosy. „Wspaniały zachód” – powiedział – „jak słońce antyku”… Meredith nie rozumiał tego słowa. Wiedział jednak, że mówią o nim, o jego czasach. „Słońce antyku”… I zobaczył coś jeszcze. Jakieś trzysta lat po żołnierzach na ławce przysiadł mężczyzna. Nie był sam, ale jego towarzysze odwiedzali stragany przekupniów, które wyrosły jak strzeliste wieże wokół starej fontanny. Mężczyzna obwieszony jakimiś torbami i futerałami siedział pogrążony w zadumie. Był tak blisko, że Meredith mógł prawie nawiązać z nim kontakt. Mężczyzna myślał właśnie, kto przed nim mógł siedzieć na tej starej, kamiennej ławce. Był o krok, o wyciągnięcie ręki… Nie… Mężczyzna, wyobrażając sobie przeszłe czasy, dotarł jedynie do żołnierzy, którzy byli tu trzy wieki przed nim. Nie przeczuwał obecności Mereditha tysiąc albo więcej lat wcześniej.

Błysk zgasł nagle, pozostawiając jedynie wizję bardzo bliską – czarownika siedzącego w chacie sołtysa. Meredith uśmiechnął się lekko. Krąg zamykał się powoli. On, wielki czarownik Meredith, będzie teraz pomagał ludziom jak wędrowny, wiejski magik, tak jak robił to, zanim wciągnął go świat książąt, królów, dyplomacji i polityki.

Podniósł się ociężale z kamiennej ławki wokół dawno wyschłej fontanny. Chaty wokół były małe i biedne, zbyt zapuszczone jak na wieś leżącą tak blisko królewskiej drogi. No tak, ale z drugiej strony, kto mógł zbaczać z drogi i zaglądać do takiej głuszy? Chłopi w dalszym ciągu bali się wyjrzeć ze swoich chałup. Czarownik w jego wieku, w płaszczu zrobionym z materiału, którego na pewno nikt nigdy tutaj nie oglądał i pewnie nie zobaczy po raz drugi, musiał wzbudzać strach. Przynajmniej na początku.

Meredith ruszył w głąb wsi. Odpędzając kijem pałętające się pod nogami kury i psy, węszące zupełnie nowy zapach, dotarł do chaty sołtysa. Stanął przed zbitymi z krzywych desek drzwiami. W oczach zakręciły mu się łzy nostalgii za utraconą młodością. Tak właśnie zaczynał przed… Przed wielu, wielu laty. Jak nakazywał obyczaj, stuknął kijem po trzykroć w niski dach chałupy. Drzwi otworzyły się natychmiast, sołtys, jak inni, musiał obserwować go od dłuższego czasu.

– Witajcie, panie – barczysty chłop zgiął się w ukłonie do ziemi. – Prosiemy w gościnę.

Meredith musiał pochylić się również, żeby wejść do środka, tak niskie było przejście. Przemierzył sień i w ślad za gospodarzem wszedł do izby. Zgodnie z obyczajem, kobiety ukryły się w komórce obok. Do stołu podawał syn gospodarza. Meredith usiadł na wysokim krześle sołtysa. Mimo, że przepadł mu południowy posiłek, nie był głodny. Jednak chleb, a właściwie suche, chlebowe placki i oliwki bardzo mu smakowały. Cienkie wino musiało pochodzić z miejscowej winnicy, jeśli oczywiście w tych lasach mogła istnieć jakakolwiek winnica. W każdym razie, gospodarz nie dolał do niego wody. Meredith jadł powoli, w milczeniu, bawiąc się wyraźnie wyczuwalnym napięciem, obaj chłopi, ojciec i syn, siedzący na ławie pod ścianą, nie mogli powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń, to na niego, to na siebie nawzajem. Młodość, lata które spędził chodząc po takich jak ta wsiach, przypominała mu się z całą wyrazistością. Wreszcie, kiedy skończył jeść, powoli otarł usta, a kiedy syn sołtysa sprzątnął ze stołu, zgodnie z obyczajem, stuknął kijem w podłogę. Stary chłop znowu zgiął się w ukłonie. Ciągle zgięty, twarzą do czarownika, wycofał się i otworzył drzwi do sieni. Razem z synem złożyli jeszcze jeden ukłon i wycofali się do komory, gdzie czekały kobiety.

Meredith zastukał kijem w podłogę. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Słyszał jakieś szepty, przepychanki a nawet poszturchiwania, a potem próg przekroczyła młoda kobieta przestraszona tak bardzo, że odruchowo, żeby dopasować się do jej wyobrażeń, zrobił srogą minę.

– Panie – wieśniaczka bała się podnieść głowę – Wielki panie…

– No co tam?

Kobieta zbliżyła się do stołu. Najwyraźniej nie miała pieniędzy. Z podołka wysypała na blat dorodne, zebrane w lesie orzechy i opadła na kolana przestraszona własną śmiałością i mizerią proponowanej zapłaty.

– No słucham.

– Panie… Bo ja… Bo my już, panie… Z moim, dwa roki miną jak ślub był i…

– I co?

– No… panie… bo dziecków nie ma!

Czarownik nachylił się i położył jej dłoń na brzuchu.

– Nie bój się córko – był pewien, że może zajść w ciążę. – Nie bój się – powtórzył. – Teraz będziesz mogła mieć dzieci.

– Dzięki Panie – kobieta chciała pocałować go w rękę, ale szybko cofnął dłoń. – Dzięki Panie – cofała się do wyjścia, bojąc się odwrócić do niego tyłem.

– Bardzo lubię orzechy – powiedział, żeby nie martwiła się z powodu skromnej zapłaty.

Uśmiechnęła się, ale zaraz potem przygięła kark w jeszcze głębszym ukłonie. Czarownik znowu zastukał kijem w podłogę.

– Witajcie panie – następnym był młody jeszcze chłop. Ukłonił się sztywno, widać nie nawykły do tego i położył na stole dwa brązowe. Nie wiedział, co zrobić z oczami, więc opuścił głowę, patrząc na swoje nogi.

– No co tam?

– Ba ja panie… Bo tego… No bo zeszłej wiosny żona mi odumarła. Młoda była, całkiem zdatna, ale zimą, co to była taka ostra zima jak nigdy tu, zamróz ją chwycił, no i wiosną odumarła. No ja jej żałował. Ale… no, panie, ja młody jeszcze. Pole duże mam, ziemia jest, a chałupa bez kobity… no, nie godzi się tak i nie obyczaj.

– Ożeniłeś się po raz drugi?

– Tak jest. No ta druga też udatna. Młoda, ale robić w obejściu umie. I ja ją lubię, bo nie gada za dużo. Dobrze ma u mnie, nie narzeka… no i…