– No i co się stało?
– No… – chłop kręcił głową, słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem. – No jak teraz wiosna naszła… to tamta… to nocą tamta żona przyszła, ta co odumarła…
– We śnie?
– Nie. Nie we śnie. Nocą. Ja się budzę, patrzę i ona wedle sieni stoi. Cicha taka. I ślepi we mnie. I mówi: „Co ty? Już mnie zapomniałeś?” I tak… I tak co noc przychodzi. I ja… Ja już…
– Ktoś ją widział oprócz ciebie?
Chłop pokręcił głową.
– Nie. Raz czy dwa chciałem obudzić moją… ale ona młoda, śpi głęboko. Zanim dobudzę, to tamta już pójdzie. Demon jaki… Co noc przychodzi. I mówi, że jej nie pamiętam już.
Meredith przymknął oczy.
– Nie jesteś temu winien – powiedział.
– Ale demon! Kobieta demon, przychodzi – chłop umilkł nagle patrząc na czarownika. – Wy, panie, wiecie, co to jest?
– Wiem.
– I co mam robić? Powiedzcie panie.
Meredith milczał dłuższą chwilę.
– Weź miskę i nasyp do niej grochu. Postaw miskę przy łóżku. Jak demon przyjdzie, weź garść grochu, pełną garść, tak żebyś sam nie wiedział ile i podnieś w jej stronę. Potem spytaj: „Ile ziaren grochu mam w dłoni?”. Jeśli to demon – będzie wiedział. Ale jeśli to nie demon, jeśli to tylko twój umysł… Nie będzie wiedział i nigdy już cię nie nawiedzi.
Chłop zgiął się w ukłonie.
– Dzięki, panie.
– Idź. To nie przyjdzie więcej.
Po jego wyjściu Meredith zgniótł w palcach jeden z orzechów leżących na stole i zjadł go, rozkoszując się smakiem jakiego nigdy nie miały orzechy dostarczane na stoły książąt. Zapadł już zmrok. Syn gospodarza przyniósł łojową świecę, wykorzystując przerwę pomiędzy potrzebującymi, a potem znowu znikł w komorze. Czarownik zastukał kijem. Rozsądził spór pomiędzy sąsiadami, poradził otyłej chłopce, jakie lekarstwo zastosować na ropiejące oczy, powiedział staremu chłopu, co trzeba zrobić, żeby jego syn nie przesiadywał w karczmie, a drugiemu jak zaradzić, żeby córka, przyrzeczona młodzieńcowi z innej wsi, nie oglądała się za tutejszymi chłopcami. Ani razu nie użył magii. Miał wrażenie, że świat potrzebował coraz mniej magii. Że to wszystko, czego dzisiaj dokonał mogliby zrobić za niego jacyś przedstawiciele oświeconej, cywilnej administracji. Chociaż… Chłopi z całą pewnością woleli odbierać rady od niego niż od kogokolwiek, kto reprezentował oświeconą władzę, nawet gdyby taka istniała. Ostatni z chłopów nie domknął drzwi i Meredith mógł obserwować, jak do pustej już sieni wchodzi młody chłopak w płaszczu czarownika. Płaszcz, to może za dużo powiedziane, jego materiał za bardzo przypominał chłopskie sukno, ale… Chłopak odstawił kij, opierając go o ścianę, zdjął sandały i wszedł do izby.
– Panie – z szacunkiem ukłonił się głęboko.
– Panie – odpowiedział Meredith, również kłaniając się uprzejmie, mimo że nie wstał z krzesła.
Chłopakowi wyraźnie to zaimponowało.
– Panie – powtórzył – poczułem w sobie moc. Pomagam ludziom, leczę… Jestem czarownikiem.
– Zadaniem czarownika nie jest pomaganie ludziom – upomniał go Meredith.
Chłopak zawahał się przez chwilę.
– Ty im pomagasz, panie.
– Zadaniem czarownika – ciągnął Meredith, jakby nie słysząc jego słów – jest utrzymywanie istniejącego porządku. Nie uczyli cię tego w szkole?
– Nie chodziłem do szkoły czarnoksięstwa, panie. Poczułem w sobie moc. Mogę pomóc, mogę…
– Chłopcze – przerwał mu Meredith – wchodząc tutaj, bardzo uprzejmie, odstawiłeś swój kij i zdjąłeś sandały.
– Żywię szacunek dla ciebie panie.
– Czy możesz odpowiedzieć na dwa pytania?
– Chętnie, panie – policzki chłopca rozpalił rumieniec. Wyraźnie oczekiwał jakichś niesamowitych zadań.
– Czy swój kij oparłeś o ścianę po lewej czy po prawej stronie sandałów?
Kompletnie zaskoczony chłopak zmarszczył brwi. Usiłował sobie przypomnieć. Wreszcie po chwili powiedział niepewnie.
– Po… prawej, panie.
– A czy deska, o którą go oparłeś, ma w sobie sęk?
Chłopak zamknął oczy. Cisza nie trwała długo. Nagle opuścił głowę i po chwili opadł na kolana.
– Wybaczcie panie. Dzięki wam, zrozumiałem, że nie jestem jeszcze czarownikiem.
Meredith dał mu znak, żeby powstał.
– Wybaczcie panie moje słowa…
– Nie martw się.
– Wybaczcie.
Meredith uśmiechnął się ciepło.
– Kiedyś zostaniesz czarownikiem – powiedział. – Na pewno.
– Aaa… – jakaś myśl nie dawała chłopcu spokoju. – Aaaa… Możecie powiedzieć czy ta deska ma sęk? – spytał pełen niepokoju.
Meredith roześmiał się cicho.
– Nie wiem.
Chłopak skłonił się raz, potem drugi i stropiony, tyłem jak reszta chłopów opuścił izbę.
Meredith zgniótł łupinę następnego orzecha. Ciemność za oknami była już nieprzenikniona. Nikły płomień świecy ledwie rozpraszał mrok w chałupie. Coś niepokojącego działo się wokół. Czuł to wyraźnie, zgarniając ze stołu swoją skromną zapłatę w brązowych do sakiewki, w której przeważały srebrne i złote. Miał przy sobie więcej pieniędzy niż mogła kiedykolwiek widzieć cała ta wieś razem wzięta. Co on tu robił? On, nawykły do wielkich miast, do zgiełku, uczonych dysput, wykwintnych dań, wielkiej polityki i ludzi, którzy jeśli kiedykolwiek kłaniali się to tylko z powodu wymogów etykiety. „Nie mam dziecków, panie… co robić?” – mówiła chłopka. „Trzydziestotysięczna armia stoi oparta o pasmo wzgórz, czy ruszyć ją na południe?” – pytał zaledwie kilka dni temu Wielki Książę, stukając palcem w mapę, która kosztowała więcej niż cały dobytek ludzi tutaj. Ile takich wsi zniszczy armia zaledwie przez dziesięć dni marszu?
Meredith zgniótł łupiny następnych orzechów. Naprawdę mu smakowały. Wielki Książę płacił mu złotem, ale czarownik nie czuł wtedy radości. Trzydziestotysięczna armia istnieje po to, żeby zabić tysiące ludzi. Chłopka będzie miała kilkoro dzieci. Obydwoje, książę i chłopka zapłacili mu za usługę. Książę zapłacił złotem za radę, jak łatwiej zabić tysiące ludzi, chłopka orzechami za to, jak kilku urodzić. Pomógł obydwojgu. Czarownik jest po to, by utrzymać istniejący porządek. Porządek rzeczy. Bogowie, jak ciemno…
Światło świecy rzeczywiście zaczęło przygasać, choć sama świeca była jeszcze słusznej długości. Wydawało się, że coś w samej izbie pochłania światło. Nagła jakby duszność, jakby morowe powietrze, czy bagienny zaduch nie pozwalał światłu promieniować wokół. Meredith czuł, że drżą mu ręce. Coś działo się wokół… Coś działo się wokół – jedna i ta sama myśl kiełkowała mu w głowie, ale nie był zdolny stawić czoła ewentualnemu niebezpieczeństwu. Po prostu płynął wraz z nurtem wydarzeń, poddając się mu, jak bezwolny pień w rzece zabrany przez wysoką falę powodzi.
Coś działo się wokół… Dość! Podniósł głowę i dostrzegł dziwny blask w sieni. Blask bez światła. Jak gdyby czystą jasność. Jasność bez źródła, ogień bez płomienia, słońce bez słońca. Coś na niego czekało. A nawet nie na niego. Na jego decyzję. Kolejny potrzebujący, tym razem jednak… nie z tego świata. Czuł to wyraźnie. Czuł też strumyczki potu ściekające mu po plecach. Bogowie. Meredith, jakby wbrew sobie, podniósł swój kij i stuknął w podłogę. Jasność drgnęła ledwie zauważalnie, potem rozbłysła nagle sprawiając, że światło świecy stało się mniejsze niż blask robaczka podczas wiosennej nocy. Ciemność wokół paradoksalnie zgęstniała.
Coś zbliżało się do wejścia, do izby. Meredith opuścił wzrok. Siedział nieruchomo, czując jak ciemność gęstnieje jeszcze bardziej, by po chwili ustąpić zimnemu blaskowi, który zdawał się bić zewsząd, z podłogi, z powały, ze ścian. Meredith, czując jak coś dławi go w gardle, podniósł głowę. Przez moment poczuł jak staje mu serce, by po chwili znowu zacząć bić, tym razem w potwornym galopie. Jakiś dziwny paraliż, jakby wewnętrzne zimno, ogarnął jego ręce i nogi.