– Bardzo panią przepraszam, że ośmieliłam się panią rozgniewać.
Asija oddychała głęboko. Nie byłoby dobrze, gdyby służba zobaczyła, co się z nią dzieje. Patrzyła z góry na nagie ciało klęczącej przed nią dziewczyny. Triumf jakiego doznała urastał w jej oczach do czegoś najpiękniejszego w życiu. Ten dzień miał być ukoronowaniem uporczywych starań i nic już nie mogło jej przeszkodzić.
– Won! – krzyknęła na służbę. Dwie dziewczyny i chłopak znalazły się za drzwiami w czasie krótszym niż zaczerpnięcie oddechu. – No i co głupia krowo? Klęczysz przede mną golusieńka i całujesz dłoń, którą cię biłam – Asija uniosła palcem jej głowę tak, żeby tamta spojrzała jej w oczy. – Myślałaś, że ze mną wygrasz? – Przycisnęła ją do siebie tak, że jej duże piersi i szyja dotykały delikatnego materiału sukni. – Och, jaka ty jesteś głupia!
Dziewczęta patrzyły sobie prosto w oczy. Asija uśmiechała się lekko. Ciągle nie mogła uspokoić oddechu.
– Och, córeczko… Właściwie nie powinnam ci tego mówić – znowu głęboki wdech i wydech. – Masz ładnie się ubrać. Na kolacji będzie cesarski poseł i… – przytuliła twarz Achai do swojej sukni. – I Meredith. Nie masz już wiele czasu, radzę ci się pospieszyć – Spoglądała z góry na zgrabny tyłeczek klęczącej dziewczyny. – Możesz nie zdążyć.
Asija nagle odwróciła się i wyszła bez słowa. Już za drzwiami oparła się plecami o chłodny mur i zakryła twarz dłońmi. Musiała się uspokoić, żeby wygrać tę ostatnią już bitwę z Archentarem. Pozbędzie się tego krówska na zawsze! Na zawsze, psiamać!!!
Achaja klęczała ciągle w tej samej pozycji. Potem podniosła się i również przycisnęła obie dłonie do twarzy. Ciepłe łzy moczyły palce. Wydawało się, że całe powietrze uszło z niej razem z energią. Stała tak, aż rozległo się pojedyncze uderzenie dzwonu.
ROZDZIAŁ 2
Ciemne, zadymione wnętrze karczmy nie sprawiało dobrego wrażenia na kimś, kto wchodził do niej z roziskrzonej, mlecznobiałej od świeżego śniegu przestrzeni na zewnątrz. Bywalcy jednak, głównie chłopi, czasem zabłąkany kupiec czy wędrowny rzemieślnik, umieli docenić jej dobre strony. Można było darować poczerniałe od starości ławy, popstrzone pajęczynami belki u powały czy prawie uwędzone od dymu deski wobec niewątpliwych zalet. A właściwie jednej zalety. Był nią stary arendarz, według nowej mody nazywany czasem karczmarzem, co prawda kutwa zawsze odmawiał kredytu, ale… Ale też, w pewnym sensie, był człowiekiem uczciwym. Miał pędzoną u siebie w domu, niefałszowaną gorzałkę, i najtańsze piwo w całej okolicy, do którego nigdy nie dolewał wody.
Zaan, stary skryba świątynny, siedział właśnie pochylony smętnie nad wielkim kuflem, zastanawiając się, dlaczego przyszło mu kończyć życie właśnie tutaj. Urodził się, co prawda, w pobliskiej wsi i tam, jak wszyscy chłopi, powinien umrzeć. Ale… Zaan we własnym mniemaniu nie zasługiwał na taką dolę. Kiedyś zobaczył co to uśmiech losu. Dawno, dawno temu kapłani z pobliskiej świątyni Wszystkich Bogów dostrzegli w tym, różniącym się od innych, dziecku żywą inteligencję i mimo niskiego urodzenia wzięli go na naukę. Zaan miał szczęście. Szybko nauczył się ślicznie kaligrafować i zamiast iść na służbę do jakiegoś prowincjonalnego, szlacheckiego majątku, gdzie może nawet dostąpiłby łaski podawania do stołu, został świątynnym skrybą. Ominęło go bicie, znoszenie humorów pana z nazwy szlachcica, a z zachowania wiejskiego przygłupa i chama, jak każdy szlachcic w tej zapyziałej okolicy. Został skrybą. Pozornie skryba to coś gorszego niż szlachecki pachołek, ale Zaan szybko odkrył, że to stanowisko daje dostęp do jednego z najwspanialszych miejsc w jego świecie – świątynnej biblioteki. Po południu, a w zimie po zmroku dawało mu to dostęp do wszystkich zgromadzonych tam ksiąg i Zaan czytał… O rycerzach, o smokach, o Bogach i ludziach, o dalekich krainach, o wyprawach i przygodach, poglądach i myślach tych, którzy stworzyli księgi. Z pozoru skryba to ktoś zaledwie trochę lepszy od świątynnych ciurów, ale… Nie, to ktoś, kto miał dostęp do drugiej części biblioteki. Tej dla kapłanów. Tej, gdzie najbardziej wtajemniczeni powinni studiować największe tajemnice bytu. He… Świątynia kiedyś mogła mieć takich ludzi. Teraz podupadła, miała takich kapłanów jak cała ta zapomniana przez wszystkich okolica – tępych, obżartych chłopską dziesięciną „namiestników Bogów”, nie różniących się niczym od zgłupiałej okolicznej szlachty, od tłustych urzędników państwa, których zesłano tu kiedyś za jakieś przewinienia w miastach lub dlatego, że byli po prostu zbyt głupi, by służyć gdzie indziej. Nie. Jedynym człowiekiem, który po kryjomu czytał dzieła z tajnej części biblioteki, był Zaan. To było jego królestwo. Królestwo demonów, Prawdziwych Bogów i Boga Zdrajcy, Zakonu i Jego misji. Czegoś, co było utajnione, odgrodzone od zwykłych zjadaczy chleba jak trucizna od ciała chorego. Zaan czytał. Czytał wszystko, pamiętał wszystko, miał w rękach wszystkie tomy o treści zbyt trudnej, by mogli ją pojąć miejscowi kapłani. Zaczął rozumieć, zaczął myśleć, zaczął marzyć. W snach widział siebie jako rycerza, jako czarownika rozwiązującego największe zagadki, jako medyka leczącego królów. Zaczął marzyć o innym życiu, które nie było mu dane. Miał czterdzieści lat. Jego udziałem była nuda. Nuda i piwo w karczmie, na które ledwie go było stać. Coraz częściej łapał się na tym, że zamiast czytać, zamiast podziwiać, szedł do karczmy i zrozumiał także, że czyni to coraz częściej. Że musi to robić codziennie. Zastawił prawie wszystko, srebrny pierścień, który dał mu kiedyś szlachcic za napisanie pozwu i kolczyk od jakiejś młodej pani za napisanie miłosnego listu. Przepijał wszystko ze swoich maleńkich zarobków. Wiedział, że przepije także całe oszczędności – cztery brązowe, zaszyte głęboko w poduszce barłogu. Cztery brązowe – dorobek życia świątynnego skryby. Będzie tak tu siedział, wieczór za wieczorem, nic nie mówiąc, nikomu nie przekazując wiedzy o dalekich krajach, o wspaniałych miastach, o zdarzeniach, ludziach i Bogach, a nawet o straszliwych Ziemcach, największej tajemnicy świątyni… Aż któregoś dnia nie będzie się mógł podnieść. Chłopi zaniosą go do świątyni, kapłani poślą jakiegoś ciurę po cyrulika, który przyjdzie i zamknie mu oczy. Taaaak… Nie czekało go już w życiu nic. Nic, czego mógłby chcieć, pragnąć, pożądać. Na nic cała wiedza, na nic nawet herezje, które poznał z zakazanych ksiąg, na nic dawne opowieści. Dla niego jest tylko nuda, pociemniałe deski ław w karczmie, towarzystwo chłopów i piwo, na które ledwie go było stać. Dzień w dzień, rok po roku aż do kresu życia. Na zewnątrz rozległy się kroki. Śnieg skrzypiał pod butami. Skrzypnęły drzwi, wpuszczając do środka oślepiający blask śniegu i wirujące, białe płatki. Obcy zamknął szybko drzwi, żeby nie wyziębiać izby. Zaan patrzył z zaciekawieniem. Mężczyzna, a właściwie chłopak, mógł mieć nie więcej niż szesnaście, siedemnaście lat, ubrany był w obcisłe skórzane spodnie i wielką, również skórzaną kurtę z postawionym wysoko kołnierzem z białego, baraniego futra. Przy biodrze miał długi miecz. Oczy zakrywały mu okulary z przydymionego szkła, takie jakie nosi szlachta z gór, żeby nie oślepnąć od śniegu, ale te wykonane były o wiele lepiej, miały oprawę z cienkiego, mistrzowsko kształtowanego drutu, a i szkło wyglądało na trwale i równomiernie przydymione. Była to jednak jedyna lepsza rzecz, jaką posiadał. Zarówno buty, jak spodnie i kurta nosiły ślady długiego używania i wielu źle wykonanych napraw. Ale nie to zwróciło uwagę Zaana. Obcy miał skórę tak białą, jakiej nie miał nigdy najbardziej osłabiony długotrwałą chorobą człowiek – była jak najczystsze wapnowane płótno, jak mąka, jak pleśń. To człowiek zza Wielkiego Lasu, białoskóry czy jak oni tam… tak, oni nazywają się „ludźmi”, a my to niby zwierzęta. Zaan nagle zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu jego mądrość wyniesiona ze starych ksiąg znalazła praktyczne zastosowanie. Tak, powinien się od razu domyślić: biała skóra i jasne włosy. Był jedynym człowiekiem w karczmie, który wiedział, z jak daleka przybył ten człowiek, być może jedynym w tym państwie. Aaaaa… Na co komu ta wiedza? Czuł, że i tak zdechnie przy piwie na tej samej ławie, na której właśnie siedział i nie będzie musiał długo na to czekać.