Выбрать главу

Chłopak tymczasem przesunął okulary do góry tak, że tkwiły teraz na jego jasnych, prawie białych włosach i podszedł do stołu przy komorze. Arendarz wstał, biorąc do ręki dzban i naczynia, ale chłopak powstrzymał go ruchem ręki. To było dziwne. Obcy, z tak daleka? Z całą pewnością przemierzył dzisiaj długą drogę i nie chciał niczego? Zaan złowił jednak jego tęskne spojrzenie, którym omiótł wiszące u powały połcie słoniny i zrozumiał natychmiast. On nie miał pieniędzy.

– Jestem szlachetnym rycerzem – powiedział chłopak, przesuwając wzrokiem po wnętrzu karczmy. Widok tępych, chłopskich mord wywołał na twarzy lekkie skrzywienie.

– A gdzie leżą twoje ziemie, panie?

– Nie mam ziemi – coś w głosie chłopca świadczyło, że jest trochę skonfundowany. – Jestem błędnym rycerzem wyjaśnił. – Przemierzam gościńce i… – przełknął ślinę – zabijam smoki, demony, potwory.

„Błędny rycerz” – uśmiechnął się w duchu Zaan. Bez ziemi. W takim razie ciekawe, z czego żyje. Przemierza gościńce. A pieniądze ma skąd? Gdzie jego wsie, jego folwarki? Za co niby przemierza gościńce? Przecież coś musi jeść, myta płacić, noclegi fundować. Zabija smoki. Zaan pokręcił głową. Smoków, wiadomo, nie ma. Demony… Demony albo są, albo też nie ma. Jeśli są, to ten chłopczyk za mały na nie. A potwory? O taaaak. Potwory to ty zabijasz. Takie, co chodzą na dwóch nogach i gadają ludzkim językiem. Za pieniądze. Cóż. Zbój, czy nie zbój, był to absolutnie pierwszy rycerz, którego Zaan widział na własne oczy. Musiał być w potrzebie, skoro odważył się głośno opowiadać o swojej zbójeckiej ofercie. W świecie podobno było pełno takich szlachciców i rycerzy, co to zabijali smoki, demony i potwory, a na razie, z braku powyższych, mogli za psi grosz pomacać mieczem niewypłacalnego dłużnika. Ale ten był wyjątkowo bezczelny. Mówić w karczmie takie rzeczy?… Nie bał się czy jak? Zaan miał wrażenie, że to nie tylko jego pierwszy rycerz, ale także pierwszy naprawdę wolny człowiek, jakiego zdarzyło mu się widzieć.

– Ja… Tego… No, przepraszam, że pytam o ziemie – powiedział arendarz.

– No?

– Bo ja chciałem wiedzieć, jak na jaśnie pana wołają?

– Sirius.

– O! To, to, to… właśnie.

– Znasz mnie?

– Nie, nie… Ja, tego… Bo tu był jeden taki pan… Znaczy jaśnie pan… i on… no, zostawił dla pana pismo. Dla jaśnie pana pismo.

– Jakie… – chłopak tylko chwilę później niż Zaan zorientował się, że żadnego pisma nie ma. – Gdzie je masz? – spytał.

– Tu w komorze – arendarz wskazał przejście. – Tu proszę, wielmożnego pana, proszę – zgiął się w ukłonie, przepuszczając chłopaka przodem.

Zaan w jednej chwili zapomniał o prawie pełnym jeszcze kuflu. Tu działo się coś, o czym dotąd mógł tylko czytać w księgach. Coś, co nigdy więcej mogło się nie zdarzyć w tej zapomnianej przez bogów krainie. Prawdziwy rycerz! I to nie żaden zakonny, tylko wolny. Przez moment Zaan gotów był nawet uwierzyć w smoki. Ciekawość pchnęła go w stronę wejścia do komory. Nie bacząc na pogrążonych w swojej powolnej rozmowie chłopów, przypadł tuż pod drzwiami.

– Kto to ma być? – to był głos chłopca.

– Piekarz. Piekarz, tu niedaleko, nie… cztery chałupy dalej.

– Dług jakiś mam zabrać?

– Nie.

– No to co? Powiedzieć coś?

– Niby co?

– No, że to za twoją krzywdę, czy co.

– Nie, nic nie mówcie. Żal do niego mam.

– No dobra. Dziesięć srebrnych i piekarzowa może dać na katafalk.

– Co?

– No psiamać, zrobię to za dziesięć srebrnych, wsioku.

– Sześć. – głos karczmarza zdecydowanie stwardniał. – Sześć brązowych.

– Co?!!!

– Sześć brązowych. Nie wygodził mi, jak miał. On…

– Dwadzieścia brązowych.

– Sześć.

– Dziesięć?

Widać było, że chłopak zrobiłby to nawet za miskę strawy.

– No mówię, że sześć.

– Psiamać, dobra. Dawaj.

– Dam potem. Spotkamy się na łące bułanego.

– A gdzie to, zaraza, jest?

– Za wsią, wedle rzeki. Tam dwanaście wiosen temu koń bułany się…

– Dobra, dobra. Sześć brązowych i daj mi teraz żreć, bo się zrzygam z głodu.

– Zjeść dam. Ale odliczę od tych sześciu. A z głodu się nie zrzygacie. Jak żołądek pusty, to nie ma czym.

Zaan odskoczył w ostatniej chwili i wrócił do swego kufla. Gospodarz, znowu dla niepoznaki w ukłonach, odprowadził chłopca do stołu. Zaraz też rzucił jajka na piec, nakroił chleba i odciął gruby płat słoniny.

– I gorzałkę!

Przy misce szybko pojawił się słuszny kubek dobrej okowity. Zaan dopił piwo, wstał i udając obojętność, zaczął wkładać długi płaszcz. Wyszedł z karczmy, kiedy chłopak pochłaniał swój posiłek.

Do piekarza nie było daleko. Zaan szedł jak zamroczony. Rycerz! Nie, zbój, szumowina… To nieważne! Działo się coś dziwnego. Czterdziestoletni skryba czuł, że życie może układać się jak dawne sagi, jak opowieści o zamierzchłych herosach. Może będzie świadkiem czegoś, o czym mógłby opowiadać wnukom, gdyby kiedykolwiek miał wnuki lub przyjaciołom w karczmie, gdyby kiedykolwiek miał jakichś przyjaciół. Szedł jak w gorączce. W jego życiu miało się zdarzyć coś ważnego, coś absolutnie innego niż wszystko dotąd. Tuż przy piekarni skręcił i ukrył się za rogiem chałupy naprzeciw. Mróz był ostry, ale nie musiał czekać długo. Chłopak pojawił się chwilę później, jeszcze obcierając usta po posiłku. W przeciwieństwie do Zaana jednak jego krok był pewny i długi. Chłopak, czyli „szlachetny rycerz”, jak sam się przedstawiał, ledwie zerknął na piekarnię. Od razu podszedł do połączonego z nią domu piekarza.

– Otwierać! – huknął pięścią w drzwi. Drzwi jednak były zawarte. – Hej tyyyyy!!! Otwieraj, psiamać!

Piekarz musiał jednak coś wywęszyć. Jego twarz mignęła przez moment w oknie na piętrze i widać było, że ani myśli otwierać.

– Hej ty! Na jednej nodze! – chłopak chciał go wziąć podstępem. – Chleb przyszedłem kupić!

– Chleba nie ma – rozległ się przytłumiony głos z góry.

– No to mąkę kupię. Mnie tam za jedno!

– Po mąkę? A to do młyna idźcie!

– Toż zima – zdziwił się autentycznie chłopak. – Młyn zamknięty.

Piekarz nie znalazł kontrargumentu. Cisza przedłużała się coraz bardziej.

– Hej tyyyy! – chłopak zrozumiał, że tamten nie otworzy po dobroci. – Wiesz po co przyszedłem?

– Jużci!

– No to otwieraj! A nie… To czerwonego kura puszczę!

– A czym ogień skrzeszecie na ziąbie?

Istotnie, porywisty wiatr zdawał się przybierać na sile, potęgując mróz i sypiąc śniegiem.

– Już ty się nie martw. Kura puszczę. Żonka i dziecka zgorzeją. Po co?

– Jużci! We śniegu chałupa się nie zajmie!

– O żesz ty – chłopcu również skończyły się argumenty. Stękając z wysiłku, chwycił żłób służący w lecie do pojenia koni, rozpędził się i walnął nim w drzwi. Ale drzwi były mocne. Chłopak uderzył żłobem raz i drugi, potem odszedł i znowu się rozpędził. Tym razem żłób pękł na pół.