Выбрать главу

Kucharz, z reguły mało czuły na wymogi etykiety, podszedł do dziewczyny tak denerwująco powoli, że dosłownie chwile dzieliły go od chłosty. Achaja jednak dzielnie podniosła swój kielich. Kucharz, nie zważając na tuszę, nalewał go na klęczkach. Meredith i Asija zamarli w bezruchu, kiedy dziewczyna podnosiła wino do ust. Meredith, dlatego bo ją lubił i nie chciał, żeby nieopatrzna skarga z jej ust doprowadziła do jeszcze większych upokorzeń w jego obecności, Asija przeciwnie, licząc na to, że tamta popełni jakiś błąd, co da jej możliwość natychmiastowego zareagowania.

Na twarzy księżniczki pojawił się jednak lekki uśmiech. Przez chwilę ważyła w głowie, na co może sobie pozwolić, a potem… Potem podniosła kryształ do ust i wychyliła zawartość jednym wielkim haustem, odrzucając głowę do tyłu. To była jej zemsta na ojcu – niech przez moment goście sądzą, że ma córkę zajadłą pijaczkę.

Kucharz zzieleniał bardziej nawet niż sam Archentar. Książęce dziecko, a goli wino jak marynarz w porcie! Taka zniewaga! Taki policzek wymierzony gościom!? Takie splunięcie w twarz posła L’atha! Kucharz żegnał się z życiem, Asija nie mogła uwierzyć w swe szczęście, L’ath zastanawiał się, czy może sam wypowiedzieć wojnę, czy musi czekać na decyzję cesarza…

– Och – powiedziała Achaja słodkim głosem – to wino jest tak znakomite i tak mocne, że upiłam się samym zapachem.

Z Archentara uszło powietrze. Asija przeciwnie, wciągnęła je z głośnym sykiem. Meredith zachichotał, a L’ath poczuł ulgę. Tak dobre wino, że upija sam zapach? Obraza zamieniła się nagle w komplement dla gości. Czarownik uśmiechnął się do dziewczyny. Ten brzdąc naprawdę jest sprytny. L’ath zaczął klaskać w dłonie. Był przekonany, że gospodarz ukartował to wszystko z córką. Ot, takie małe wytchnienie od nudy oficjalnych przyjęć. Jedynie kucharz, cudem uniknąwszy miecza, nie mógł napełnić pozostałych kielichów, bo drżały mu ręce.

Biesiadnicy, w przeciwieństwie do księżniczki, ledwie umoczyli wargi. Przyjdzie czas i na pijaństwo. Obyczaj jednak kazał zachowywać się bardziej konwencjonalnie, przynajmniej na początku.

– A wiecie Państwo – L’ath znowu podjął temat politycznej dyskusji, wiedząc, że w dalszym ciągu to na honorowym gościu spoczywa obowiązek podtrzymywania rozmowy. – Wiecie, że są krainy gdzie nie ma pojęcia honoru, ani godności, ani…

– Choćby kraje Północy – mruknął Meredith, wzruszając ramionami.

– A nie, nie. Oni tam swój psi i podły, ale honor jednak mają.

– Są kraje o jeszcze bardziej nikczemnych obyczajach? – zdziwił się Wielki Książę. Był odpowiedzialny za dyplomację Królestwa Troy, a jednak nie słyszał o większym prostactwie niż na Północy.

– A są, są – L’ath pogładził swoją równo przyciętą brodę. – Mówię o Chorych Ludziach zza Wielkiego Lasu.

– Zachód? – mgliście kojarzył Archentar. – Stamtąd wyroby rzemieślnicze płyną i jeszcze… – nie mógł sobie przypomnieć co jeszcze.

– Wielki Las? Słyszałem, że tak naprawdę nie jest za wielki.

– O nie, panie czarowniku. Jest przeogromny, jest nieprzebyty.

– To jak docierają do nas towary?

– Morzem albo poprzez góry Północy. To podnosi cenę, wiem, ale przez las? Nie. Nie ma mowy.

Wielki Książę skinął głową.

– No, a dlaczego, panie pośle cesarski, nazywasz ich ludźmi bez honoru?

– Ach – L’ath rozsiadł się wygodniej i skosztował wina.

– Posłowałem do Króla Hemenroy. Mój okręt zatrzymał się właśnie we wspaniałym porcie-twierdzy Hem, od samego imienia władcy nazwanym. Miałem już ruszać w głąb kraju, do stolicy, ale wstrzymano mnie, mówiąc, że świadkiem wielkiej bitwy zostać mogę. Takoż następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią zwiadowców z okrętów kaperskich, na redzie flota Chorych Ludzi się pojawiła. Aaaaa… jaka tam flota. Łodzie w dużej kupie i kilka może pomniejszych statków handlowych. Okręty miasta Hem uderzyły na nich, spustoszenie czyniąc. Nie minęło pół dnia, a wszystkie już były sczepione, dym niósł się ku niebu, a ja rozczarowany byłem, bo to nie żadna bitwa, tylko zwykła rzeź.

– I nie poddali się?

– Ha! – cesarski poseł uderzył ręką w stół. – Nie było komu się poddawać. Myślałem, już po nich. Wszystkie okręty spalone po abordażu. A Chorzy Ludzie zamiast w jasyr, to do wody skakali.

– To na brzegu ich połapali?

L’ath pokręcił głową.

– Słuchajcie panowie. Stałem na brzegu, w porcie na murach. Wszystko widziałem. Ci rozbitkowie do portu płynęli…

– Jak to? Wpław?

– A jakże. Siła ich dopłynęła do łachy, na którą łodzie kupieckie wyciągano. Chciałem iść już. Co będę się kaźni przyglądał, ale oni… – poseł znowu łyknął wina. – Oni, jak dopłynęli, to za miecze i tłum, co się tam zebrał, siec zaczęli.

Meredith, choć bywały w świecie, skrzywił się z odrazy.

– No to ich chyba wojsko raz dwa rozproszyło? – powiedział Archentar.

– Jakie wojsko? Toż wojsko na okrętach bitwę czyniło! Straż uderzyła i murowi. Ale tam tłum był, przestrach i krzyki… Nie doszli. Ciżba runęła do bram, a Chorzy Ludzie wśród nich. Dźgając kobiety na równi z innymi.

– Nie zamknięto bram?

– Jak? Ciżba uciekała do miasta. Jak unieść most, skoro dwustu chamstwa po nim biegnie? Przy kole nikt nie wydoli, a i liny się pourywają.

– A Chorzy Ludzie wśród nich?

– Jak mówię. Na ulicach się rozluźniło trochę. Straż przyparła kilku „topielców”. Ale reszta… Tu do karczmy się wdarli, drzwi zamknęli i dawaj z rodziną karczmarza sobie poczynać. Straż szturmuje, a oni śmiechy sobie urządzają. To w końcu żołnierstwo z dymem karczmę puściło. To się dopiero ciżba obruszyła. I dawaj barwę straży lżyć, kamieniami obrzucać. A z takim uporem, że straż się cofnęła. Panowie oficerowie na zamek pobiegli, komendy wyglądać. Co czynić? A pan burmistrz właśnie w świątyni był. Ktoś go nożem dziabnął na schodach.

– Chorzy Ludzie?

– A któżby? Pan komendant straży jeno na konia zdołał wsiąść, jak go ktoś mieczem pomacał. I już we krwi leżał. Straż zbója, który to zrobił na strzępy rozerwała, jeszcze ubranie miał mokre. Ale co dalej? Kto ma komendę brać? A tu domy płoną. Chamstwo tumult czyni, w świątyniach kapłani pokotem leżą i nikt nie wie, kto ich do własnych bogów wyprawił. Ktoś rabuje domy, składy, kantory… Chorzy Ludzie czy zwykły gmin zamieszaniem rozzuchwalony? Wtedy do księcia, pod pałac, straż ruszyła – tam się najazdowi przeciwstawić. I nawet wydawało się, po krzykach i nawoływaniach sam książę na schody wychodzi… Ale nie… To jakiś cham z Chorych Ludzi, jeno w skrwawionym i rozdartym, książęcym płaszczu. Pije to swoje bezbarwne, cuchnące wino, pluje i urąga… i złorzeczy wszystkim, i wszystkiemu wokół. Straż się rzuciła, ale zdążył jeszcze krzyknąć, że bogactwa księcia teraz do każdego należą, bo nie ma już władzy w mieście Hem… Potem było tratowanie, i rabowanie, i palenie… ale nie Chorzy Ludzie to urządzili. Nie było już miasta Hem. Gdy bramę chyłkiem opuszczałem to Chorzy Ludzie ogłaszali, że teraz już ceł nie ma, ani podatków, że każdy sobie panem być może. Potem swoją władzę ustanowili, a ze wzgórz jeszcze zdążyłem zobaczyć, jak opornych z murów zrzucają.