Minn obserwowała powstawanie skomplikowanych linii tatuażu na twarzy dziewczyny. Od czasu do czasu mruczała: „No nieźle, nieźle. Stary pijak ma rękę”. Ley niezmiennie sarkał i klął, słysząc określenie „stary pijak”. Wreszcie, po dłuższym czasie skończył, ocierając pot z czoła. Rozejrzał się w poszukiwaniu wina, ale dzbanek był pusty. Zauważył jednak pełny kubek na stole i z wyraźną radością wychylił go duszkiem. Zaczął wcierać jakąś maść w nogi dziewczyny, tuż nad kostkami.
– Kochanie – Minn przyklękła przy Achai. – Wiesz, nie nauczę cię szybko kurewskiego zawodu. Nie wiem, co potrafisz, ale… W tym wszystkim nie chodzi tylko o dawanie tyłka. Niemniej sprawa jest dość prosta. Wiesz, jak jest z mężczyznami – z małego puzderka wyjęła kamienny pilnik i zaczęła opiłowywać jej paznokcie. – Każdy facet, w gruncie rzeczy jest taki sam. Czy prosty żołnierz, czy wielki mędrzec. Oni wszyscy sądzą, że jak już pokażą kobiecie to, co mają do pokazania, to jej oczy zajdą mgłą, oddech przyspieszy i baba nie będzie zdolna do powiedzenia nawet słowa. A jak już zrobią to, co mają do zrobienia, to oczekują uczucia głębokiej wdzięczności i wielkiego podziwu. Obojętnie żołnierz, który tylko „kurwa” i „chuj” potrafi powiedzieć, czy mędrzec, który napisał więcej ksiąg niż ty w życiu widziałaś. Oni wszyscy tacy sami. Myślą, że każda baba powinna być zadziwiona ich męskością, przepełniona podziwem niby kapłan do swoich Bogów. Od żony tego nie dostaną. I dlatego my jesteśmy. Dlatego nam płacą, wcale dużo. Pamiętaj, nie jest aż tak ważne, co ty z nim będziesz robić. Ważne, czy będziesz czuła podziw, ważne, że jak już ci pokaże swoje skarby, żebyś krzyknęła „Och!” i odwróciła wzrok przestraszona jakbyś smoka w biały dzień zobaczyła. A potem to już miej tylko minę: „Bogowie! Co to było?!!! Co to było?!!! Co on mi zrobił???!!! Oooooooooch! Mamo, dlaczego mi nic nie powiedziałaś, mamusiu…” I tyle… – Minn zaczęła teraz opiłowywać paznokcie jej stóp. Była bardzo sprawna. – I, zasadniczo rzecz biorąc, tyle… – powtórzyła.
Ley uśmiechnął się zjadliwie.
– Ot, co ladacznice o mężczyznach wiedzą… – mruknął. – Nie słuchaj starej mała. Ja wiem… ja wiem lepiej. Nie o to chodzi, żeby krzyczeć z podziwu na widok golizny. Wy macie dać, co nie dają żony, co nie dają przygodne dziewczyny. Wystarczy jak siądziesz z nim i wysłuchasz, co on ci ma do powiedzenia. Nie wygadując przy tym własnych bredni. Słuchaj, nie szczebiocząc, nie pieprząc, nie pierdoląc żadnych głupot! Po prostu słuchaj, nie usiłując postawić na swoim w ten głupi, babski sposób, czyli bez rozumienia tego, co słyszysz. Każda kobieta jest głupia, głupsza niż najbardziej tępy facet. Nie usiłuj dyskutować, nie wypuszczaj z ust bzdetów, bo usta nie dupa. Potakuj i wystarczy. Potakuj tak, jakbyś rozumiała, co się do ciebie mówi.
– Aleś ty mądry – żachnęła się Minn. – A skoroś już tak wszystkie rozumy pojadł, to sam wskakuj w bety i załatw za nią sprawę osobiście.
– Niemożliwe – powiedział Ley zupełnie poważnie. – Sam sobie tatuażu nijak nie potrafię zrobić.
– Głupiec.
– Widzisz – roześmiał się Ley. – A przed chwilą mówiła, żem mądry. Tak to jest. Baba zawsze ci powie, żeś mądry, jeśli jej mówisz to, co chce usłyszeć. Na przykład, że czas już kupić jej nową kieckę. Inaczej: głupiś!
– Nie słuchaj go, kochanie.
– Nie słuchaj jej, dziewczyno.
Skończyli prawie nad ranem. Na korytarzu, przy schodach wisiało wielkie lustro i Achaja mogła się przejrzeć. Zagryzła wargi. Idealnie wygolona głowa, małe kolczyki, właściwie złote kółka w uszach i w nosie, tatuaż od ucha do ucha – biegnący pod oczami misterny pas zwijających się lilii. Miała na sobie cieniutką sukienkę niby to nawiązującą do starożytnych tradycji. Rozciętą z boku tak, że przy każdym ruchu materiał odsłaniał jej lewą nogę aż do biodra, rozcięcie z przodu od góry z kolei sięgało od szyi aż do pępka. Zamknęła oczy.
– Chodź dziecko – szepnęła Minn. – Położę cię z jedną z dziewcząt – bez pukania otworzyła jedne z drzwi prowadzących do bocznych pokoi – Nie byłoby dobrze, gdyby jakiś palant z prefektury, któremu chce się kontrolować burdele po nocy widział, że faworyzuję jedną z pracownic.
Kompletnie naga dziewczyna rozbudzona znienacka długo przecierała oczy. Minn nie musiała niczego mówić, to nie było miejsce, gdzie ktokolwiek zadawał zbyteczne pytania. Zamknęła drzwi i zostawiła je same bez słowa. Achaja usiadła na wolnym łóżku, ale dziewczyna podeszła do niej i uniosła ją delikatnie.
– Nie, nie tu – szepnęła, ciągle mrugając zalepionymi snem oczami. – Chodź do mnie.
Jednym, wyćwiczonym ruchem zdjęła z Achai sukienkę, objęła i poprowadziła do swojego łóżka. Położyły się obok siebie. Dziewczyna przysunęła się i objęła Achaję.
– No, nie wierzgaj jak koń – szepnęła. – Przytul się. O tak… taaaaaaak – głaskała ją po delikatnej skórze głowy. – No płacz.
– Co?
– Płacz. Przytul się mocno i płacz. Wiem jak jest, jak ci to zrobią – wskazała swój własny tatuaż. – Kiedy zrozumiesz nagle, że to na całe życie. Aaaaaa… Najgorsza pierwsza noc. Nie wstydź się, płacz.
Achaja chciała powiedzieć, że nie będzie. Że tamta nawet nie ma pojęcia, jakie przejścia ma za sobą, że to nic jej nie obchodzi, że najważniejsze to w ogóle wyjść z tego cało, że… Nie będzie płakać! – postanowiła i rozbeczała się jak dziecko, mocząc łzami ramię nieznajomej dziewczyny.
ROZDZIAŁ 34
Meredith wędrował różnymi gościńcami. Nie miał pieniędzy, nie mógł za nic zapłacić. Gasił pragnienie w przydrożnych źródełkach, dobrzy ludzie w mijanych osadach karmili go… Nie mógł zarabiać we wsiach, choć często go o to proszono. Nie chciał. Nie, po prostu nie mógł. Ilekroć wyobraził sobie, że jako zwykły prószalnik przyjdzie do niego młodzieniec owity w zieloną poświatę… Czuł dreszcze. Nie mógł. Szedł przed siebie, zastanawiając się dokąd zmierza, ale nie mógł znaleźć w sobie odpowiedzi. Dni mijały jeden za drugim, takie same, podobne jeden do drugiego znojem drogi, kurzem, drzewami przy gościńcu… Był sam. Był tak strasznie sam.
Pewnego dnia jednak, pod wieczór, kiedy już zastanawiał się, gdzie znaleźć miejsce na spoczynek, zauważył poczet stojący opodal, na ocienionym placyku przy drodze. Zakon? Uciekać? Właściwie, co mogą mu zrobić. Zabić? Jakiś konny ruszył w jego kierunku. Gdyby nawet zdecydował się na ucieczkę, nie miał wielkich szans. – Czarowniku!
Rozpoznał sylwetkę rycerza i znak na tarczy, tamten zbliżał się w szybkim tempie. To Zakon. Miał rację.
– Czarowniku – krzyknął rycerz ponownie. – Chodź na spotkanie.
– A kto prosi? – mruknął.
Tamten miał wyśmienity słuch albo domyślił się z ruchu warg. Wstrzymał konia i wskazał drogę.
– Mędrzec Dorion prosi na rozmowę.
Meredith ruszył za konnym, czując dreszcze. Nienawidził ich, nienawidził… Skąd wiedzieli, że tu będzie szedł? Czy czarownik wyspy był aż tak potężny, żeby to przewidzieć? Może…
Niewielki placyk ocieniały wysokie drzewa. Dwóch jeszcze rycerzy tkwiło przy koniach z rękami na rękojeściach mieczy. Dalej stał wóz i kilku służby, ci jednak wraz z giermkami na widok przybysza cofnęli się kilka kroków. Meredith podszedł wprost do stołu zastawionego jadłem, za którym siedział siwy starzec ubrany w skromną szatę Zakonu.
– Usiądź proszę – Dorion wskazał mu krzesło naprzeciw siebie. – Częstuj się.
Meredith usiadł. Nie zamierzał jednak niczego ruszać.
– Jak mnie znaleźliście? – spytał.
Usta Doriona wykrzywiły się lekko. Oczy patrzyły zadziwiająco trzeźwo.
– Stary już jestem… – wymamrotał ledwie zrozumiale, jakby w zaprzeczeniu do jasnego spojrzenia. – Służyłem wiernie przez tyle lat. A teraz, u kresu życia przychodzi mi rozmawiać z… demonem.
– Nie wierz we wszystko, co o mnie mówią – Meredith chciał zakpić naśladując Wirusa, ale wypadło to bardzo blado.
– Z demonem – powtórzył Dorion cicho. – Drogo zapłaciłeś za swoją wolność czarowniku.
– A ty? Siedziałeś w waszej celi, choćby jedną noc?
Mędrzec przymknął oczy.
– Nawet nie wiesz, z czym się związałeś, czarowniku.