– To skąd wiesz, że ten twój Sirius to prawdziwy książę?
– Aaaaa… Bo jak strażników nie było, to każdy mówił o sobie. Wszystko mówił. Coś trzeba było mówić, bo jak się nic nie robiło, to się ludzie zmieniali, rozum gdzieś z nich odchodził. No, jeden to jadł własną… własną… no wiesz… a jeden to bił głową w wiosło, aż krew się puściła, a on ciągle bił, a potem dostał gorączki i miał zemrzeć, to go strażnicy wzięli na tortury na postrach dla innych. A jeszcze jeden to tak krzyczał cały czas – nawet jak go strażnicy bili, żeby nie krzyczał – to on dalej krzyczał, aż go ubili.
– No dobra. I ten książę wszystko ci opowiedział?
– Wszystko. Nie tylko mi. Ja znam całe życie ze czterdziestu ludzi, każdą chwilę ich życia. Tam się wszystkiego nauczyłem, bo żeby rozum nie odszedł, to starsi uczyli młodszych, a tam byli i kupcy, i żołnierze, i chłopi, i uczeni, i żeglarze… wszyscy tam byli. Tylko ja nic nie mogłem opowiedzieć, to ich naśladowałem dla śmiechu. I umiem mówić jak chłop i jak pan, i jak…
– Jak umiesz to… – Zaan kilkoma ruchami wystrugał na końcu korzenia coś, co wyglądało jak wielki pazur. – To opowiedz następny fragment tak, jakby to zrobił wielki pan.
– No cóż – chłopak uśmiechnął się lekkim, książęcym skrzywieniem warg. – Ciągnąc opowieść o moich peregrynacjach, pragnę zauważyć, że owe naśladowanie innych przychodziło mi łatwo – puścił oko do Zaana. – Czyniłem tak, ku płochej rozrywce, a także dlatego, iż moi nieszczęśni towarzysze niedoli, kiedy ubawiłem ich krotochwilą, dawali mi czasem kęs strawy ze swoich porcji. No i jak?
Zaan w zamyśleniu potarł brodę.
– Hmmmm… Po oszlifowaniu może ujdzie. I co dalej?
– Ano dalej… dalej też pływałem na galerze, rok po roku, inni umierali, a ja silny byłem. A właściwie, razem z księciem mieliśmy najmniejsze wiosło, to pierwsze od steru, bo byliśmy mniejsi niż inni. No i szczęście mieliśmy, że nas nie zatopili. Bo wiesz, galernik idzie…
– Na dno ze swoim okrętem – dokończył Zaan.
– Aż potem znowu któraś tam bitwa była. No i nas osaczyli. Taki jeden okręt księstwa Linnoy na nas płynął, bo chciał się zderzyć. To nas strażnicy tak bili, żeby znaczy szybciej, że dużo ludzi rzygało z wysiłku… i wiosłowali, a jeden to umarł, tak z siebie, i go odcięli, żeby nie hamował, nie było czasu kuć, to przecięli jego, a nie łańcuch, a kilku mdlało, to ich strażnicy budzili rozpalonym żelazem… No, aleśmy nie uciekli. Tamten okręt nas huknął dziobem i się zaczęła bitwa.
Chłopak ukrył twarz w dłoniach. Milczał dłuższą chwilę.
– No i potem nas znosiło… razem z nimi…
– Gdzie znosiło?
– Na mieliznę.
– Zaraz, a bitwa?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Krzyk, krew i woda, co nas zatapiała. Wlewała się przez tą dziurę, co tamten okręt zrobił – znowu wzruszył ramionami. – Co się działo na górze, na pokładzie to nie wiem. Widziałem tylko jak galerników tych z drugiej strony zalewa woda. Oni byli coraz niżej, a my, po drugiej stronie, coraz wyżej. A wszyscy przykuci. I patrzyliśmy jak powoli… powoli toną. Jeden to nawet odgryzł… – chłopak potrząsnął głową – ale mu się nie udało.
Zaan dorzucił gałęzi do ognia.
– No i co?
– Jak nas zniosło to utknęliśmy na mieliźnie. Ci co jeszcze nie utonęli, to myśleli, że może choć na razie ujdą z życiem, ale nie. Okręt się osuwał, wody zaczęło przybywać.
– A załoga?
– Ci na pokładzie to się już do tej pory chyba wszyscy wyrżnęli. Okręt się palił od góry, a tonął od dołu – wyjaśnił Sirius. – Myśmy krzyczeli i szarpali, ale… – chłopak zamilkł.
Cisza przedłużała się coraz bardziej. Mróz zdawał się tężeć. Zaan otrzepywał swoje oszronione brwi. Z trudem wstał, żeby przynieść trochę drewna na ogień. Chłopak wyraźnie się zaciął, więc nie spieszył się, łamiąc suche, ukryte pod grubym śniegiem, gałęzie. Ruch go nie rozgrzał. Kiedy wrócił do ognia czuł, że drżą mu ręce. Dopiero po dłuższym zacieraniu i rozgrzewaniu mógł wrócić do rzeźbienia w drewnie.
– Powiesz mi, co było dalej? – spytał.
Chłopak spojrzał na niego z zupełnie innym wyrazem twarzy.
– No – jego głos był teraz dziarski. – No i wszyscy utonęli, nasz okręt tak osiadał, że ja byłem najwyżej i patrzyłem, jak wszyscy toną. A woda sięgała mi do szyi, a potem do brody, a potem do ust, ale się wygiąłem i jeszcze złapałem jeden oddech. No, a jak się znalazłem pod wodą, myślę sobie, to już po mnie. Tym bardziej, że ryby żarłoczne się do statku dostawały przez tą dziurę, co ją obcy okręt zrobił. Głodne były i chciały zjeść galerników. Ale patrzę, a tam ryba-piła wpłynęła. No to za ogon złapałem i przepiłowałem nią łańcuchy. Ledwie powietrza stało, jak wypłynąłem. I strażnicy mnie opadli, a ja ich tą rybą-piłą po gardłach. A w drugiej ręce też ryba. Miecznik się nazywała. No to ja…
– A naprawdę? – ziewnął Zaan.
– A naprawdę to… – chłopak spuścił oczy. Znowu milczał dłuższą chwilę. – Jeden strażnik mnie lubił. Bo… bo on lubił chłopców, nie dziewczyny… I ja mu kilka razy… bo… on mi lepsze jedzenie czasem dał, i mniej bił… I jak żeśmy osiedli na tej mieliźnie, to on przyszedł, bo nadzorcy już nie było, i chciał, żebym mu zrobił… wielkie świństwo. I ja mu powiedziałem, że tak… i mnie odkuł. I inni go prosili, żeby ich też odkuł, ale on się tylko śmiał i narzędzia kowalskie rzucił w wodę. No to ci, co jeszcze żyli i co byli blisko, go złapali i… i… i go rozdarli… normalnie rękami na strzępy. I mi kazali nurkować po te narzędzia. A statek już cały woda zalewała. I… no, nurkowałem, ale woda mętna, krwi pełno, trupy się unoszą na łańcuchach… A woda coraz wyżej. Okręt zaczął się zsuwać. No to myślę, co ja będę z nimi umierał. Poszedłem w górę, ja wolny, oni przykuci… I… No, odpłynąłem…
– A ten twój przyjaciel?
– To nie był mój przyjaciel.
– No to ten książę?
– No nic… Patrzył na mnie jak odpływałem. Patrzył i patrzył… Inni krzyczeli, on nie. Tylko patrzył. Ale zaraz woda ich wzięła.
Zaan rzeźbił nożem swój korzeń. Śnieg wokół sprawiał, że opowieści z mórz południowych brzmiały tu jak bajki. Jak legendy, które nigdy nie zdarzyły się naprawdę, a powstały jedynie w umysłach trubadurów, ku uciesze gawiedzi. Upał, słońce, ciepła, morska woda. Tu? W kniei wśród zamarzniętych gór? To było jak opowieści z ksiąg, które czytał Zaan. W księgach jednak nie było nic o oczach, które patrzyły w każdym śnie, w każdym, zmrużeniu powiek. Oczach, które prześladowały Siriusa, zawsze kiedy tylko śnił, że płynął. Zaan strugał swój korzeń, powoli, niespiesznie nadając mu kształt, który wykluł się w jego głowie. Chłopak milczał pogrążony w posępnych wspomnieniach. Siedzieli tak w ciszy, aż lekki jeszcze brzask rozświetlił niepewnie wschodnią część nieba. Zaan schował nóż do kieszeni. Robota była skończona.
– Co to jest? – Chłopak chyba ocknął się z krótkiej, męczącej drzemki, bo jego oczy nie były zbyt przytomne.
– Noga – wyjaśnił Zaan.
– Jaka, psiamać, noga? Wygląda jak kurza stopa.
– To dobrze.
– No ale… – Sirius nachylił się, żeby ocenić wielkość korzenia. – Gdyby kura miała taką stopę, to by musiała być wielka jak zamek!
– Jak… – Zaan też ocenił wielkość kury na podstawie wykonanego przez siebie dzieła – jak pięciu postawionych jeden na drugim ludzi. – Owinął swe dzieło szmatą i przywiązał sznurkiem do juków. – No. Zbierajmy się.
– Teraz? Po nocy?
– Ano, po nocy.
– Toż drogę zgubimy.
– Śnieg ubity, gościniec szeroki. Nie zgubimy.
Sirius wstał niechętnie i również zaczął szykować się do drogi. Jakaś myśl nie dawała mu jednak spokoju.
– Słuchaj – przystanął z wędzidłem w ręku. – Jak mówiłem to… jakoś tak dziwnie się uśmiechałeś.
– Nie uśmiechałem się – odparł Zaan.
– No może nie… ale… – na czole Siriusa pojawiła się pionowa zmarszczka. – Ale… – najwyraźniej nie mógł ubrać w słowa tego, co czuł instynktownie. – Ale jakoś tak… nie dziwiłeś się? – zabrzmiało to jak pytanie.