Zagryzł wargi. Ale dziewczyna nie zamierzała go dłużej obserwować. Odwróciła się na pięcie i poszła przed siebie, unikając chlaszczących gałęzi krzewów, które mogły zniszczyć jej suknię. Klęła pod nosem. Niewiele brakowało! Była dzisiaj już bardzo blisko drewnianego, zaostrzonego pala, który sterczałby pomiędzy jej nogami, do chwili aż wyzionęłaby ducha. A na to, na śmierć, na wyzwolenie od męczarni po nawleczeniu, można było dłuuuuuugo czekać.
Powróciła na drogę. Udając, że ziewa, wdrapała się na swój wóz. Żadna z prostytutek nie wykazała cienia zainteresowania. Żadnej też nie interesował poczet napotkany na gościńcu. Achaja jednak nie mogła znaleźć sobie miejsca. Co znaczyła dziwna wymiana zdań pomiędzy księciem i Zaanem? Jakiej, pieprzonej, tajemnicy dotknęła przypadkiem? Jakiego sekretu? Cokolwiek by to nie było… Jakiekolwiek słowa nie padłyby pomiędzy księciem i sługą… Te słowa mogły zabić. Mogły zabijać szybciej i pewniej niźli strzały z kusz. Mogły zadawać ból większy niż rozrywanie końmi. Mogły niszczyć ludzi pewniej niż czerwony kur, niż spienione morze, niż tajfun i huragan razem wzięte.
– Ty – odezwała się wreszcie dziewczyna siedząca po prawej. – Długo, do zimnej pizdy, będziemy czekać?
– Pewnie długo. Zaan jedzie wieczerzać z jakimś chędożonym rycerzem.
– Kurwa żesz mać. A my mamy czekać w upale?
– Pierdol się! Ode mnie zależy?
– Chuj mu w oko. Zaraz zdechnę.
– Przestańcie mięsem rzucać – inna dziewczyna ocknęła się z drzemki. – Spać nie można, pizdy jebane!
– Ty głupia zdziro!… Mordę w kubeł albo ci na łeb nasram!
Achaja przymknęła oczy. Nie miała ochoty na dalszy udział w coraz mniej wyrafinowanej dyskusji. Kłótnie między dziwkami zdarzały się jak posiłki, średnio trzy razy dziennie.
Słyszały ostre komendy rzucane żołnierzom, czyjeś nawoływania, odgłosy bieganiny. Potem już tylko zwielokrotniony stukrotnie odgłos kopyt. Zaan pojechał wieczerzać z rycerzem Zakonu. Jak długo trzeba będzie czekać w tym zasranym upale? Długo. Światowe sprawy wymagają czasu.
– Ty, łysa – odezwała się jedna z dziewczyn. – Daj wina.
– Nie mam.
– Nie chrzań. Widziałam, jak wczoraj chowałaś.
Achaja zaklęła szpetnie. Wyciągnęła spod łóżka prawie pełny bukłak, wyciągnęła korek zębami i upiła kilka wielkich łyków. Potem rzuciła go dziewczynie.
– Ja też chcę! Ja też! – krzyknęły pozostałe. – No nie pij tyle, suko!!! Zostaw, małpo!
Wspólnymi siłami wyrwały tamtej bukłak i zaczęły walczyć między sobą.
– Kucharz ma tego, jak nasrał – mruknęła Achaja.
– Taaaa? To idź powiedz, żeby dał za bezdurno.
Wzruszyła ramionami.
– Idź, psiamać, sama. Powiedz, że masz rozstrój żołądka, niech namiesza z ziołami.
– Czekaj – najstarsza dziwka podniosła głowę ze swojego posłania. Z powodu jakiegoś niepisanego prawa czy tradycji pełniła tu rolę burdelmamy. – Przestańcie się po mordach drapać, głupie cipy! – wrzasnęła. – Ty – zwróciła się do Achai. – Kucharz daje?
– Dać to ty mu możesz.
Pozostałe dziewczyny roześmiały się. Bójka została zażegnana.
– Czekaj – wskazała na jedną z dziewcząt. – Ty pójdziesz, bo tamta znaczna, zapamiętał od wczoraj. Powiedz mu, że wszystkie mamy ten roz… no, ten… że wszystkie mamy ten żołądek, bośmy coś zjadły, co nie trzeba. Niech miesza z ziołami i daje dziesięć bukłaków.
– Akurat, da dziesięć.
– To daj mu dupy, idiotko! Przynieś, ile możesz, suko jedna. Ale już!
Najstarsza wskazała najmłodszej zasłonę przegradzającą wyjście z ich wozu. Tamta nie zwlekała. Klnąc pod nosem, poprawiła suknię i wyskoczyła na zewnątrz.
Musiała być dobra w swoim fachu, choć taka młoda. Wróciła tak szybko, że było jasne, iż niczego nie „dała” kucharzowi. Sama natomiast była obciążona kilkoma sporymi bukłakami.
– No i co? – uśmiechnęła się, zajmując swoje miejsce.
– Dawaj, dawaj. Dla każdej po jednym najpierw, a potem się zobaczy.
Dziewczyny wyjątkowo sprawiedliwie podzieliły wino. Każda piła we własnym tempie. Achaja jednak, zdenerwowana i przestraszona przejściami tego dnia, już po chwili czuła, jak spore ilości alkoholu zaczynają buzować w jej krwi. Strach, niepewność, poczucie zagubienia stały się nagle nieważne, niewarte wspomnienia. Upał był już mniej dokuczliwy, myśli, dużo bardziej pogodne, płynęły przez głowę leniwie.
Pozostałe dziewczyny pokładły się na swoich posłaniach. Nikt niczego nie mówił, bo i o czym tu gadać? Wino lało się w gardła, a to pozwalało zapomnieć… Zapomnieć o tylu sprawach. Ten, kto wymyślił wino, powinien zostać mianowany Bogiem. Powinni mu stawiać pomniki ze złota, ze spiżu, z marmuru… Któż jak nie on potrafił pocieszyć wszystkie dzieci prawdziwych Bogów, które jakoś w bożym świecie nie potrafiły znaleźć sobie miejsca i tylko słodki napój osuszał ich łzy, czyścił umysły, odsuwał choć o trochę, o troszeczkę wszelkie utrapienia. Powiecie, że to ułuda? Że nieprawda, że wino to kłamstwo, jeno miraż pociechy? Cóż… Może. Ale Bogowie nie dają nawet tego. Taaaaak! Pomniki mu stawiać. Tylko… Nie bardzo wiadomo, kto to był i jedyne pomniki wdzięczności to ludzie rzygający pod płotem, mężczyźni bełkoczący o urojonej wielkości, kobiety, które tylko jak piją mogą, choć przez chwilę nie zaciskać szczęk aż do bólu. Dzięki ci, nieznany wynalazco, za te chwile pięknego kłamstwa! Rzucają ci w twarz, że kłamstwo nie leczy, że niczego nie rozwiązuje? Nie wierz oszczercom. Kłamstwo leczy! Dzięki ci, wielki człowieku! Co byśmy bez ciebie zrobili? Kto jak nie ty pocieszyłby nas w potrzebie? Jak bardzo bez ciebie bylibyśmy samotni. A tak możemy, przynajmniej, nakłamać sobie, że wszystko jest w porządku, że nie jesteśmy sami, że wszystko ułoży się jakoś. Że zły los nie jest taki zły (kurwa, dzięki tobie, choć przez chwilę naprawdę w to uwierzymy!), że nie wszystko przepadnie, że będziemy żyć wiecznie młodzi, że, wreszcie, nie będzie nic nas obchodzić. Dzięki ci wielki człowieku. Wszystkie nasze najlepsze myśli niech towarzyszą tobie gdziekolwiek byś nie był, niech najpiękniejsze chwile naszego życia będą jak lustra, w których będziesz mógł się przeglądać, dostrzegając własną wielkość. Powiedzą… że zabijasz? Kurwa mać! A Bogowie, co czynią?! Powiedzą… że dzięki tobie tracimy pamięć? Cha, cha, cha… I o to chodzi! I o to chodzi w tym całym, zasranym interesie! O to, mniej więcej, chodzi…
Usłyszały tętent kopyt na drodze. Było za wcześnie na powrót Zaana i wojska. Ale to wiedziała jedynie Achaja. Wychyliła się z wozu, mrużąc oczy od nadmiaru światła. Kilkunastu jeźdźców? Wszyscy w łachmanach. To zbójcy! Kto inny śmiałby nadciągać na orszak księcia z taką szybkością. Nie… Patrzyła na konie idące równo jeden przy drugim, na wyprostowanych jak struny jeźdźców, na miecze idealnie równej długości, trzymane niedbale w opuszczonych dłoniach. To Zakon. To przebrani rycerze! W jednej chwili przypomniała sobie rozmowę pomiędzy księciem i Zaanem, którą przypadkiem podsłuchała. W jednej chwili znalazła się pod wozem. Rozejrzała się gorączkowo. Żadnej kryjówki. Chwyciła belkę usztywniającą ramę i podciągnęła się, trzymając ją samymi palcami, tak, że całe jej ciało przylgnęło do dna wozu.
– Rata! Rata!!!
Jeden z przebranych w łachmany rycerzy jednym ruchem ściął kucharza tak, że krew bryznęła na worki z zapasami. Kowal padł pod kopytami konia. Służący rozbiegli się we wszystkich kierunkach, ale najeźdźcy ścinali ich jak doświadczony kosiarz dojrzałe żyto. Cichy gwizd przeszywanego stalą powietrza… trach! i już czyjaś głowa szybowała szerokim łukiem, obracając się w powietrzu.
– Yyyyyyyyeeeeeeeeaaaaaaaa!!! – jeden pochylił się nad karkiem wierzchowca i nadział na miecz dziewczynę, która zwykle usługiwała do stołu. Ciągnął ją jakieś dwadzieścia kroków, choć walczyła rozpaczliwie, żeby wyjąć sobie żelazo z trzewi. Inny wstał w strzemionach i ciął straszliwie, rozłupując głowę mastalerza. Słudzy, wyjąc ze strachu, usiłowali się ukryć, gdzie kto mógł przed impetem pierwszej szarży. Z jakichś pięćdziesięciu osób przy życiu pozostało jednak może dwadzieścia. Może trochę więcej. Kilkoro rannych kręciło się na środku drogi zbyt zszokowanych, żeby zrozumieć, co się dzieje.